Dolatywaliśmy do pasma niskich wzgórz, przecinających równinę z zachodu na wschód. Sygnały emitowane przez osobisty aparacik Ramaniana prowadziły dalej, ku wyrastającym powoli z fioletowej mgiełki szczytom, zamykającym widnokrąg. Krajobraz pod nami nie zmieniał się, może tylko drzew-skrzydeł spotykaliśmy stopniowo coraz więcej. Nagle na ekranie zalśniła srebrna, zwinięta sinusoidalnie niteczka. — Rzeka — powiedział Nett.
— Nie tylko — mruknąłem, nieznacznie zmieniając położenie sterów.
Wzdłuż wijącej się linii brzegu stało kilka osobliwych konstrukcji. Szkło i wtopiony w nie metal. Luźne, cieniutkie blaszki. Wszystko to tworzyło małe, sześcienne bloki, oddalone od siebie o dobre kilkadziesiąt metrów. Było ich trzy… pięć… siedem. Ale refleksy słoneczne na przeciwległym brzegu rzeki świadczyły, że tam znajdowały; się dalsze sześciany.
— Stop — powiedziałem, mimo woli zniżając głos. Zauważyłem, że Nett sięgnął do pasa, po czym natychmiast cofnął rękę jak oparzony. Proszę. I który z nas pierwszy pomyślał o broni?
Budker opadł lekko na płaską polankę, otoczoną wybujałym żywopłotem. Wybiegała z niej jedna wąska przecinka. Nasza dalsza droga.
Silniki umilkły. Kurz, który wzbił się ponad wieżyczkę pojazdu, dokładnie przesłonił widok obiektywom kamer. Nasłuch przynosił jedynie lekki, niemal nieuchwytny ruch powietrza w gęstwinie roślinności. Był to suchy, nieprzyjemny szelest, jakby ktoś potrząsał patykiem z przywiązanymi do niego plastykowymi płytkami.
— Gdyby teraz podeszli… — bąknął w pewnej chwili Nett.
— Może nie będą ciekawi… — wycedziłem przez zęby. — Jeśli się czegoś nauczyli…
Kiedy wokół maszyny znowu rozlała się słoneczna jasność, zadarłem głowę i przez chwilę patrzyłem w ekran, przenoszący bezpośredni obraz nieba. Nadal było brudne, tak jak nad oceanem. I szpeciły je te same nijakie, szarożółte obłoczki.
Westchnąłem i przetarłem czoło, jakby panujący na zewnątrz upał znalazł drogę także do wnętrza kabiny. Następnie połączyłem się z Jurem i przekazałem mu wszystko, co zapisały bębny pamięciowe naszego pokładowego komputera. Poleciłem mu przesłać to z kolei Centrali, po czym spytałem, czy tam, w górze, nie zaszły jakieś zmiany.
— Nie — zabrzmiał w słuchawkach jego głos. — Widzę stację. Wszystko w porządku. Kilka minut temu w odległości jakichś sześćdziesięciu kilometrów pojawił się jeszcze jeden taki pudełkowaty pojazd. Przybył po orbicie, z południa. Ale zatrzymał się tam, postał chwilę, po czym zniknął. Nie uruchamiałem czujników. Myślałem, że podejdzie bliżej.
— Nie szkodzi, że nie podszedł — mruknąłem. — W razie czego pokaż im jeszcze raz tę sztuczkę z sondami.
— Zostało nam zaledwie osiemnaście — odpowiedział.
— Wystarczy. Oszczędzać będziesz później.
Słuchawki umilkły. Namiar, który miał nas zaprowadzić do uciekinierów ze stacji, odzywał się nieco słabiej, od kiedy usiedliśmy na polance.
Ruszyliśmy. Powoli skierowałem pojazd tam, gdzie zaczynała się przecinka i wjechałem w nią ostrożnie, jakbym się bał zadrapać farbę, którą był pokryty korpus Budkera. Cichy szelest gałęzi przemienił się w jeden nieustający trzask,
zmieszany z tępym odgłosem, jakby ktoś darł na strzępy płaty grubej folii.
— Wąsko — zauważył Nett.
— Wąsko — potwierdziłem. — I nie po drodze — dodałem, zerknąwszy na ekran. Nitka namiaru wiodła prosto jak strzelił przez najgęstsze zarośla.
Przeciskaliśmy się tak może pięćdziesiąt metrów, druzgocąc suche gałęzie po obu stronach przecinki, po czym przed nami otworzyła się następna polana. Była większa od pierwszej. Także i z niej, mniej więcej na przedłużeniu naszej dotychczasowej drogi, wybiegał wąski pas gruntu oczyszczonego z roślinności.
Wyjechałem na środek polanki i stanąłem.
— Tym razem pojedziemy prosto nad rzekę — powiedział Nett, patrząc na ekran.
Skinąłem głową.
Brzeg odsłonił się tak nagle, że Budker zdążył wysunąć się z przecinki niemal na całą swoją długość, zanim go zatrzymałem.
Dokładnie na wprost nas, w odległości jakichś stu pięćdziesięciu metrów, widniała półprzezroczysta, sześcienna konstrukcja. W jej wnętrzu coś się poruszyło. Wytężyłem wzrok, ale ruch zamarł. Pozostały szklane ściany z wtopionymi w nie srebrzystymi blaszkami. Może to nie były blaszki? Mniejsza z tym.
Długość krawędzi sześciennej bryły wynosiła jakieś pięć metrów. Podnóże konstrukcji opasywał niski nasyp, taki sam jak te, które wiodły znad oceanu i przecinały nadbrzeżną równinę.
Zaraz za sześcianem teren obniżał się. Zielonkawa trawa porastała łąkę, która opadała prosto ku brzegowi niezbyt szerokiej rzeki. Jej woda lśniła w słońcu jak lód. Płynęła spokojnie, nie marszcząc się na płyciznach, nie tworząc wirów ani fal.
Na lewo i na prawo, oddalone od siebie mniej więcej o sto metrów, stały następne szklane pudła. Także i tamte były obwiedzione niskimi nasypami, których odnogi łączyły się ze sobą, tworząc jakby system grobli, zbudowany na planie jakiejś geometrycznej siatki. Tylko tam, gdzie stały sześciany, siatka rozbiegała się, opisując zamknięte kwadraty.
Rozejrzałem się. Na lewo w zasiągu wzroku znajdowało się sześć budowli. Dalej rzeka zakreślała łuk, jej brzeg chował się za ścianą roślinności. Na lewo od bryły, która zagradzała nam drogę do rzeki, stały jeszcze trzy sześciany.
— Czy myślisz, że to są… domy? — spytał niepewnym głosem Nett.
Wzruszyłem ramionami.
— Nie. Bez względu na to, czy ktoś w nich mieszka, czy nie. W żadnym razie nie zasługują na nazwę domów. Ale nie przyjechaliśmy z wizytą. Poszukamy raczej hotelu… dla obcokrajowców.
— To jest za rzeką — potrząsnął głową. — Oni…
— Zastanawiasz się, czy wypada przejechać Budkerem przez środek wsi? — powiedziałem
z ironią. — Jeśli nawet siedzą w tych kostkach, to ulice w każdym razie są puste… zresztą zaraz zobaczymy…
Ruszyłem prosto w stronę najbliższego sześcianu. W jego wnętrzu zamigotało światło, które następnie przesłonił jakiś podłużny kształt. Coś wyprostowało się, a chwilę później zwinęło jak wąż. Od nasypu, poprzedzającego podstawę bryły, dzieliło nas już nie więcej niż pięćdziesiąt metrów… czterdzieści… trzydzieści… Dość.
Kwadratowa ściana była dostatecznie przezroczysta, by ukazać całe wnętrze „domu” jak na dłoni. Dno pudła stanowiła gładka powłoka, która wybrzuszała się w centralnym punkcie, tworząc niską, okrągłą beczkę. Przypominała ona wyloty studni, jakie odkryliśmy wewnątrz budowli na czarnym słońcu. Znajdowała się tam również pochylnia. Jedna ze ścian kładła się ku środkowi, przez co powstawał jakby skośny mostek. Na nim spoczywała jakaś bezkształtna masa, widoczna jako ciemna, podłużna plama. Sekundę wcześniej, zanim Budker zastopował, plama oddzieliła się od pochylni. Jej ruch był powolny, leniwy. Ujrzeliśmy dość grubą, pionową rurę, wspartą na czterech krótszych. Te ostatnie sklepiały się łukowato, przechodząc w wyprostowaną teraz szyję, tępo zakończoną i na całej swojej długości mającą tę samą grubość. A więc to tak…
— Jak to nazwałeś? — znowu mimo woli zniżyłem głos.
— Kogga — odpowiedział również szeptem Nett. Słyszałem, że przełknął głośno ślinę. Sam poczułem suchość w ustach.
— To nie było zwierzę — wykrztusił jeszcze. Wewnątrz budowli, bo to mimo wszystko była