chyba budowla, choć pozbawiona wejścia, okien i jakichkolwiek urządzeń poza niską beczką i pochyłą ścianką, tkwił taki sam wąż, poruszający się na czterech nogach jak ten, który unosił Chippinga na trzeciej planecie Telmura. Niedorzeczność. Czy stworzenie pozbawione głowy, oczu, rąk, palców — może być istotą rozumną?
— Spójrz! — wychrypiał Nett, wskazując boczny ekran. Poszedłem za jego wzrokiem i ujrzałem, że z trzeciej, skrajnej bryły po prawej stronie wychodzi powoli wysmukła, rurowata postać. Nie otworzyła żadnej ze ścian, po prostu przeniknęła przez jedną z nich, jakby nie tylko były przezroczyste, ale istniały jedynie w naszej wyobraźni.
Oddalił się od swojego mieszkania o kilka metrów, krocząc z zabawnym dostojeństwem na czterech kończynach, wyginających się na całej długości. Następnie zatrzymał się. Jego górna część sięgała niemal dachu sześcianu. Teraz mógł patrzeć w naszym kierunku. Nie miał oczu, ale w jakiś sposób musiał nas widzieć.
Kogga — nie wiem kiedy sam zacząłem tak nazywać w myślach te stworzenia — stal przez minutę bez ruchu, po czym jego trąba czy szyja, mniejsza o słowa, zgięła się kabłąkowato. Jej koniec dotknął powierzchni gruntu. Wyglądał teraz jak monstrualny, czworonożny struś, trzymający głowę w piasku.
Nagle wyprostował się i zawrócił do przezroczystego pudełka. Nie zauważyłem, żeby zmienił pozycję, odwrócił się czy coś podobnego. Po prostu cofał się tym swoim spokojnym, pełnym powagi krokiem, aż dotarł do sześcianu i, minąwszy niski nasyp, wniknął do wnętrza. Także i tym razem żadne drzwi nie otworzyły się na jego przyjęcie.
Patrzyłem za nim jeszcze przez chwilę. Znalazłszy się na powrót u siebie, ułożył się powoli na owej skośnej ściance. Raz czy dwa poruszył kończynami, jakby szukał wygodniejszej pozycji. Następnie znieruchomiał.
— Tak, to oni — powiedział nieco jaśniejszym głosem Nett. — Muszą wiedzieć, że tu jesteśmy…
— Widać niezbyt ich to interesuje… — odburknąłem. Pochyliłem się nad pulpitem i lekko oparłem dłoń na obudowie celowników. Następnie ruszyłem. Podjechałem tak blisko sześcianu, że Budker wsparł się bokiem o nasyp. Teraz nawet kompletny ślepiec musiał się zorientować, że pod jego dom przytaszczyło się coś obcego i ciężkiego. Spoczywająca na skośnej płycie istota nie poruszyła się jednak.
Bez żadnej myśli, po prostu, żeby coś zrobić, zapaliłem nasz największy reflektor. Konstrukcja oddała błysk ze zwielokrotnioną siłą. Gdyby nie to, że mieliśmy na sobie słoneczne kaski, zapewne znowu przyszłoby nam czekać dobrą chwilę, zanim odzyskalibyśmy zdolność widzenia.
— To jakieś lustro…
— Dosyć osobliwe — mruknąłem sarkastycznie. — Niby wszystko jest przezroczyste, ale jak poświecić, odbija promienie. Zauważyłeś, że żaden promyk reflektora nie rozjaśnił wnętrza tej klatki?
— Uhm… pewnie tak ma być — odpowiedział po chwili. Spojrzałem na niego. Twarz miał ściągniętą, na jego czole utworzyły się dwie głębokie bruzdy. Widać pochłonęła go jakaś niezbyt pogodna myśl.
Sześciany, ustawione na prawo od przecinki, z której wyjechaliśmy, były teraz niewidoczne. Zasłaniała je stercząca nad nami ściana. Na lewo, w najbliższym „domu” także panował spokój. I tam spostrzegliśmy nieruchomą postać, leżącą na pochyłej przegrodzie. Obłęd.
— Chciałbym wyjść — mruknął, jakby do siebie Nett.
— Nie teraz. Pamiętasz, jak t o porwało Chippinga? Nie mam ochoty gonić cię potem dookoła tych klatek. Zresztą jesteśmy umówieni. Ktoś na nas czeka. Zapomniałeś?
— Dobrze — powiedział — jedźmy. Wykręciłem maszynę i ruszyłem prosto w stronę rzeki. Wjechaliśmy na łąkę. Zwykła, ziemską łąkę porośniętą najprawdziwszą trawą. W pewnej chwili opanowała mnie dzika chęć otwarcia włazu i zrzucenia kasku, zachłyśnięcia się zapachem świeżej zieleni.
Trzydzieści sekund później dojechaliśmy do brzegu, który urywał się tutaj raptownie, spadając metrowej wysokości stopniem do lustra wody. Nie podrywałem Budkera. Przewaliliśmy się przez krawędź łąki i plasnęliśmy całym ciężarem maszyny o wodę. Było dość płytko. Nasłuch przyniósł zbełtany plusk i bulgotanie gazów uchodzących z dyszy pojazdu. Otoczyła nas rozproszona mgiełka, od czasu do czasu jakiś gwałtowniejszy rozbryzg zalśnił w słońcu jak skacząca ryba. Komputer wyrzucił dane. Woda. Z wieloma rozmaitymi domieszkami, żelazista, ale zdatna do picia. Tym bardziej do kąpieli. Normalna woda.
Rzeka miała szerokość mniej więcej dwudziestu metrów. Dno pozbawione kamieni, gładkie i twarde. Przeciwległy brzeg wznosił się łagodnie wąską plażą, pokrytą drobniutkim, brązowym żwirem. Dalej nie było trawy, tylko znane nam już kępy dzikiej roślinności, otaczającej łyse polanki, tu i ówdzie naznaczone piórowatymi drzewami.
Na lewo, w odległości może pół kilometra, widniała jedyna na tym brzegu rzeki sześcienna budowla. Ale namiar komponu Ramaniana omijał ją, celując w zamykające horyzont góry. Obszar dzielący nas od górskiego pasma zdobiły kopce, podobne do wydm nad brzegiem oceanu. Wzniesienia, początkowo niskie i łagodne, zaczynały się jakieś dwieście metrów przed nami.
Jechaliśmy teraz prosto jak strzelił, nie oglądając się już na przecinki, ścieżki ani drzewa. W pewnym momencie zawadziliśmy burtą o jedno z nich. Zwaliło się z nieopisanym trzaskiem, jakby uderzył w nie piorun. Pięć minut później wjechaliśmy w ciasny przesmyk pomiędzy zboczami sąsiadujących ze sobą pagórków. Wąwozik był tak zarośnięty, że nawet Budker miał kłopoty ze sforsowaniem zbitego kłębowiska wysokich krzewów.
Nagle roślinność rozstąpiła się. Otworzył się widok na niewielką kotlinę, otoczoną wzgórzami. Środkiem wił się nikły strumyczek, nieco dalej wpadający zapewne do rzeki. Nad jego brzegiem stała samotna sześcienna bryła. Była równie przezroczysta jak wszystkie, które spotykaliśmy do tej pory. Ale nawet gdyby zbudowano ją z blach i pomalowano czarną farbą, odgadlibyśmy od razu, kto ją zajmował. Mieszkańcy bawili bowiem na zewnątrz. Zatrzymując pojazd na skraju polanki, policzyłem kątem oka ich sylwetki. Najbliższa klęczała nad brzegiem potoku. Drugi mieszkaniec samotnego pawilonu stał kilka kroków dalej. Widziałem ruchy jego warg, chociaż nasłuch nie przynosił żadnych dźwięków, podobnych do ludzkiej mowy. Ktoś trzeci siedział na nasypie opasującym sześcian.
— Aira! — krzyknął Nett. Spojrzał na mnie, przejęty do głębi, jakby w tym właśnie momencie dotarło do niego, że odnaleźliśmy ją razem… on i ja.
W innych okolicznościach byłbym się uśmiechnął. Teraz jednak, nawet gdybym chciał to zrobić, mięśnie twarzy stawiałyby mi opór. Czułem się, jakbym tkwił wewnątrz bryły lodu. Moje szczęki zacisnęły się do bólu, choć nie wiedziałem o tym. Nie wiedziałem jeszcze nic poza tym, że zostaliśmy oszukani. Ogarnął mnie jakiś podświadomy, gniewny żal. Oni nas nie widzieli. Całkiem jak tamte, obce stwory. Nie widzieli czy nie chcieli widzieć?…
Przeszło mi przez głowę, że znowu mamy do czynienia z „obrazkami” i tylko z nimi, ale natychmiast odrzuciłem tę myśl. Nas można było wyprowadzić w pole. Automatów, utrzymujących łączność biologiczną, nie. Z tego samego powodu odpadały wszelkie spekulacje na temat ewentualnego przesunięcia w czasie dotyczącego naszej i ich obecności w tym samym miejscu. W kosmosie, po podróży w nadprzestrzeni, trzeba się liczyć także z tego rodzaju zjawiskami, nie wtedy jednak, kiedy miało się przed oczami zieloną nitkę namiaru biologicznego. Nie, oni byli tutaj, teraz, tak samo realni jak my. A równocześnie pozostawali nieobecni…
To Aira pochylała się nad potokiem. Długie, czarne włosy przewiązała jakąś wiotką gałązką. Jej twarz była ciemna, spalona od słońca. Nie wyglądała na wymizerowaną ani przygnębioną. Uśmiechała się, jakby tam w wodzie widziała piękne rybki, chwytające złotymi łuskami promienie słońca.