Выбрать главу

Tuż za nią stał Ramanian. Mówił. Znowu mówił, jak wtedy, kiedy pierwszy raz ujrzeliśmy na naszych ekranikach jego twarz. I tak samo jak wtedy nie słyszeliśmy niczego. Tylko że teraz mieliśmy go tuż przed sobą, wystarczy wyskoczyć z Budkera i przebiec kilkanaście kroków…

Pod ścianą budowli siedział Leo Krum, egzobiolog. Trójka ziemskich badaczy. Naukowców, specjalistów najwyższej klasy. Załoga stacji zbudowanej na orbicie dalekiego układu słonecznego. Podwójnie dalekiego… licząc zarówno od Ziemi, jak i miejsca, gdzie teraz odnaleźliśmy się, oni i my. Tylko że my przylecieliśmy tutaj po śladach… nawet nie ich, tylko cywilizacji, która oni nieco zbyt żywo się zainteresowali.

Mniejsza z tym. Są tutaj. Jedynie to się liczy. Zostawili na orbicie stację zamkniętą tak, że odmawiała wstępu ludziom, którzy przybyli im z pomocą. A teraz okazuje się, że żadnej pomocy nie potrzebują. Że urządzili sobie biwaczek na polance nad strumyczkiem, otoczeni skrzydlatymi drzewami i gęstwą krzaków. Są opaleni i zdrowi. I nie widzą Budkera. Nie słyszeli piekielnego rumoru, z jakim przedzieraliśmy się przez tę suchą dżunglę. Nic ich nie obchodzi…

— Tak. Aira — powiedziałem wreszcie, z trudem panując nad głosem. — Ale wygląda na to, że dzisiaj goście nie są mile widziani…

— Zobaczymy — rzucił z pasją. Zanim zorientowałem się, co robi, otworzył właz. I tak nie byłbym go zatrzymywał. Cóż innego mogliśmy zrobić?

Włączyłem zdalne starowanie i sprawdziłem sprzężenie aparatury skafandra. Następnie bez pośpiechu zrzuciłem kask. Odetchnąłem głęboko. Powietrze pachniało dziwnie. Unosiła się w nim woń jakby rozpalonych od słońca skał, zmieszana z bardzo słabym zapachem jabłek. Pomimo panującego upału, oddychało się tym powietrzem lekko i swobodnie. Z ludzkiego punktu widzenia istoty zamieszkujące teraz ten glob były pod tym względem zdumiewająco uniwersalne. Na czarnym słońcu, z którego pochodzili, atmosfera zabiłaby człowieka w ciągu kilku sekund. Powietrze na trzeciej Telmura, po której biegał ów kogga kołysząc w objęciach Chippinga, było jeszcze inne. A teraz oddychali tlenem, helem i dwutlenkiem węgla z minimalnymi domieszkami innych gazów. Wydawać by się mogło, że skład atmosfery, jaka ich otacza, jest im całkowicie obojętny. A może nie oddychali w ogóle?

Wysunąłem się do połowy z wieżyczki, oparłem łokciami o krawędź włazu i patrzyłem.

Nett przebiegł kilka kroków, kierując się prosto w stronę Airy. Od miejsca nad strumykiem, gdzie dziewczyna nadal klęczała z nisko opuszczoną głową, dzieliło go już nie więcej niż dziesięć metrów, kiedy nagle zatoczył się do tyłu i upadł. Wstrzymałem oddech, odruchowo sięgając do pasa. Ale w otoczeniu nic się nie zmieniło. Ludzie nad potoczkiem nadal robili swoje, to znaczy nie robili nic. Nikt nie zauważył upadku Netta. Nikt nie spojrzał w stronę, gdzie zbierał się teraz z trudem i z miną, która ponad wszelką wątpliwość zasługiwała na uwiecznienie w albumie rodzinnych hologramów.

Moje palce powoli zsunęły się z uchwytu miotacza.

— Co się stało? — zawołałem półgłosem, zapominając, że nie mam na głowie kasku, a więc nie może mnie usłyszeć.

Wstał, cofnął się o krok, po czym przekrzywił lekko głowę, jakby się w coś intensywnie wpatrywał. Sięgnąłem po kask i położyłem go obok siebie.

— Co się stało? — powtórzyłem, kierując twarz w stronę mikrofonu.

— Nic… — mruknął. — Tu jest jakaś ściana…

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, ruszył do przodu, z wyciągniętymi przed siebie rękami. Teraz zobaczyłem i ja. Jego rozczapierzone palce zatrzymały się na niewidzialnej przeszkodzie. Zrobił jeszcze pół kroku, po czym jął wodzić przed sobą dłońmi, wykonując ruchy, jakby czyścił nie istniejącą szybę.

— Co to jest? — spytałem. Błyskawicznie zsunąłem się w dół do kabiny i zlustrowałem czujniki. Żaden z nich nie pokazywał obecności jakiejkolwiek zapory na drodze do bawiących przed sześcianem ludzi.

Utkwiłem wzrok w ekranie. Tarcza radaru była czysta. Wyraźnie rysowała się na niej linia wzgórz, drzewa, prosta konstrukcja… I to wszystko. Pomyślałem o pomocniczych lidarach. Trzeba tylko poczekać, aż Nett wróci. Bo nie wiem czemu, byłem już pewny, że wróci z niczym.

— Jakiś cholerny pancerz — zamruczały słuchawki w moim odłożonym kasku. Poczułem, że twarz wykrzywia mi niedobry uśmiech.

— Zaczekaj — powiedziałem. — Zdejmij kask…

Zastygł bez ruchu, z rękoma uniesionymi nad głową, i spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Wyskoczyłem z pojazdu i zacząłem iść w jego stronę. Po kilku krokach na czoło wystąpiły mi kropelki potu. Było naprawdę gorąco. Ciekawe — przemknęło mi przez myśl — czy oni tam, za tą ścianą, mają klimatyzację? Ale w ostateczności zawsze mogą się wykapać w potoczku.

Stanąłem obok Netta. Odjął ręce od niewidzialnej ściany i zrzucił kask, który upadł na suchą brunatną ziemię z głuchym stukiem. Wyciągnąłem przed siebie rękę. Moja dłoń natrafiła na opór. Przesunąłem ja w lewo i w prawo. Gładka, wypolerowana powierzchnia. Szkło. Nie ma szkła, które byłoby aż tak przezroczyste. Zresztą gdyby to było cokolwiek, czujniki poinformowałyby nas o tym. Ba, chcąc nie chcąc, musielibyśmy zapoznać się z kompletem danych o charakterze zapory, o materiale, z jakiego ją sporządzono, wytrzymałości…

Odwróciłem się bokiem do nie istniejącej ściany i wodząc po niej otwartą dłonią ruszyłem przed siebie. Pod nogami wyrosła mi niska, zagubiona pośrodku polanki kępa roślinności. Przekroczyłem ją i o kilka metrów dalej znalazłem się nad brzegiem potoku. Powoli, z rozmysłem, wszedłem obiema nogami w wodę i zatrzymałem się. Spojrzałem w dół. Zmąciłem wodę, z dna wąskiej, płytkiej strużki podnosiła się brudnobrązowa chmura osadu. Ale unoszona prądem dochodziła tylko do miejsca położonego bezpośrednio poniżej mojej dłoni, która nadal dotykała przezroczystej zapory. Schyliłem się i wsadziłem ręką do wody. Trafiłem na tę samą twardą, nieustępliwą ścianę. Rzecz tylko w tym, że nie stanowiła ona najmniejszej przeszkody dla samego strumyka. Najspokojniej płynął dalej, ku ludziom przebywającym za zaporą, w pobliżu sześciennej budowli. Co więcej, woda była zmącona tylko tu, gdzie stałem, dalej muł znikał jak zatrzymany przez proste, gęste sito. Ciekawe.

Wyprostowałem się. Niebo pełne żółtawych obłoków, z którego leje się żar. Miły żar dla kogoś, kto po doskonałej klimatyzacji zamkniętych pojazdów międzygwiezdnych może się wreszcie zwyczajnie spocić. Powietrze przepełniające płuca po zrzuceniu próżniowego kasku. Roślinność, potoczek jak ze starych, jarmarcznych rysunków, wzgórza… a za nimi, na przeciwległym brzegu prawdziwej rzeki zielona łąka, jakby uśmiechnięta…

Wyszedłem z wody i zacząłem iść wzdłuż niewidocznej zapory. Nett ruszył także, tylko w przeciwną stronę. Jakiś czas oddalaliśmy się od siebie, potem zaczęliśmy się zbliżać. Stawało się jasne, że polanka jest ogrodzona okrągłą ścianą, przenikliwą dla fal biologicznych, które jednak tracą zdolność przenoszenia dźwięków, przenikalną dla wody, a więc z pewnością i dla powietrza, natomiast nie do przebycia dla ludzi, głosów i wszystkiego, co przybywa z zewnątrz. Jeszcze kilka minut i moja dłoń, sunąca po gładkiej tafli, spotkała się z dłonią Netta. Zatrzymaliśmy się i spojrzeliśmy sobie w oczy. Trwaliśmy tak bez słowa co najmniej minutę. Następnie jak na komendę zwróciliśmy głowy w stronę zaklętego kręgu.

Aira wstała. Tak dobrze znanym mi ruchem odgarnęła włosy, które opadły jej na oczy i uśmiechnęła się do Buka. Ramanian odpowiedział uśmiechem, po czym poruszył wargami. Zaśmiała się. Jej zęby zabłysły w słońcu najczystszą bielą. Wystarczyło, bym zrobił pięć dużych kroków, a mógłbym jej dotknąć. Tymczasem ona śmiała się, a ja nie słyszałem nic… poza dalekim szmerem suchych gałązek kołysanych ruchem powietrza.