Szła teraz w stronę sześcianu. Miała na sobie lekki kombinezon z podwiniętymi rękawami. Rozpięła go, szeroko rozchylając klapy kołnierza. Była opalona na ciemny brąz. Nigdy, w czasie całej naszej znajomości, nie widziałem jej tak ciemnej, nawet po najdłuższym urlopie na wyspach Pacyfiku. Wyglądała bardzo młodo. Nieco zeszczuplała. Bose stopy stawiała lekko, widać było, że dotknięcie tutejszego gruntu, pokrytego cieniutką warstwą pyłu, nie sprawia jej przykrości. Podeszła do siedzącego na nasypie Kruma i pochyliła się. Coś mówiła. W pewnym momencie położyła mu szczupłą dłoń na ramieniu. Leo potrząsnął głową, ujął jej dłoń w obie ręce i przytrzymał chwilę. Zaśmiała się znowu, szeroko otwierając usta. Głowę odrzuciła do tyłu. Włosy zalśniły w słońcu jak świeżo zlane wodą.
Krum puścił dłoń Airy i przeniósł wzrok na Ramaniana. Z kolei ten poruszył wargami.
Wszystko to działo się kilka metrów od nas, stojących jak zaklęte w kamień postaci baśniowych rycerzy, którym się nie udało.
Nie mogłem się opanować. Zaczerpnąłem powietrza w płuca, aż mi w oczach pociemniało, i wrzasnąłem najgłośniej, jak tylko potrafiłem:
— Aira!!! Ramanian!!! Krum!!!
Słabiutkie echo wróciło zza ściany roślinności, odbite od niedalekich wzgórz. Cisza.
— Aira!!!
— Zostaw — wychrypiał Nett. — To nie ma sensu…
Sensu? A co tutaj ma sens?
— Masz drabinę? — spytałem.
— Myślałem o tym samym — powiedział po chwili z powątpiewaniem, wznosząc głową do góry, jakby rzeczywiście mógł sprawdzić, czy ta nie istniejąca ściana tworzy półkulę, czy też jest to otwarty walec, sięgający gwiazd. A może nie był aż tak wysoki?
— Chodź — powiedziałem już normalnym głosem. — Wracamy.
Ruszyłem okrężną droga do Budkera. Po kilku krokach usłyszałem jakiś nieokreślony pomruk. Nett szedł za mną z nisko zwieszoną głową i mamrotał pod nosem. Wyglądało na to, że chwilowo przestał być tylko ciekawy.
Poczekałem we włazie, przepuściłem go, po czym wskoczyłem za nim do kabiny i zatrzasnąłem klapę. Pół minuty później wystartowałem. Budker uniósł się lekko, wzbijając tumany rudawego kurzu. Wysokość rosła bardzo powoli. Pięć metrów… dziesięć… piętnaście… wystarczy.
Przyśpieszyłem. Zrobiliśmy pętlę, zamykając w niej polankę z jej sześcianem i plażą nad potoczkiem, a także ludzi. Następnie złamałem tor lotu.
— Uważaj — syknął Nett.
Nie odpowiedziałem. Budker wytrzyma bardzo wiele.
Wytrzymał. Maszyna wyszła bez najmniejszego szwanku. Tylko my, kiedy ciężki pojazd, nie ostrzeżony przez czujniki, otarł się burtą o nie istniejącą przeszkodę, stracił stabilność i runął na ziemię, polecieliśmy jak bezwładne worki od jednej twardej ściany kabiny do drugiej, by wylądować, ja pod pulpitem, na brzuchu, zgięty wpół jak scyzoryk, a Nett do góry nogami za oparciami foteli.
Budker dygotał, spod pojazdu dysze napędowe wyrzucały tumany kurzu, kamienie, strzępy suchych roślin i bryzgi rzadkiego błota. Część maszyny zatarasowała koryto potoczka, który z wolna zaczął się powiększać, tworząc niewielkie rozlewisko.
Minęło trochę czasu, zanim zdołałem się pozbierać przynajmniej na tyle, żeby dosięgnąć klawiszy na pulpicie. Jak świat światem, a raczej jak Centrala Centralą nie zdarzyło się jeszcze, by Budker, niezniszczalny potwór, wyposażony w miotacze zdolne unicestwić całe planety, tak obszedł się ze swoimi pasażerami.
Z najwyższym trudem wgramoliłem się na fotel. Ciepła strużka spływała mi po skroni. Dotknąłem jej palcem i natychmiast cofnąłem rękę. Krew.
Uruchomiłem jeden silniczek i bardzo powoli wycofałem maszynę z koryta potoczku. Dopiero potem odwróciłem się, chwyciłem. Netta za obie nogi i wciągnąłem przez oparcie na fotel. Opadł jak zepsuty manekin. Oddychał ciężko i co chwila sięgał palcami do brody, na której paskudnie otarł sobie skórę. Nie ma co mówić, popisaliśmy się. Zdobywcy! Bohaterowie, ratujący roześmianych biwakowiczów. Do starego diabła!…
— Do starego, ryżego diabła! — wrzasnąłem. — Mam tego dosyć!…
— Na razie zrób coś ze swoją głową — wykrztusił Nett.
Prawda, głowa. W pojazdach Centrali nie ma luster. Wyszarpnąłem z zamkniętego pojemniczka kawałek plastra i na oślep zakleiłem sobie krwawiące miejsce. Na szczęście rana nie była głęboka i znajdowała się nad skronią, w kącie pomiędzy włosami. Inaczej musiałbym się jeszcze golić. Kiedy skończyłem, palce lepiły mi się od krwi. Nie zwracając na to uwagi, przygotowałem następny kawałek plastra i zająłem się brodą Netta. Krzywił się niemiłosiernie, ale nawet nie pisnął. Teraz już obaj wyglądaliśmy jak średniowieczni rzeźnicy po długim dniu pracy, obfitującym w zawodowe trudy.
Idealnie czyste ekrany nadal ukazywały rozkoszną polankę w jej całej beztroskiej, słonecznej urodzie. Leo Krum wchodził właśnie do wnętrza sześcianu. Przeniknął przez zamkniętą ścianę tak samo jak niedawno ten jakiś kogga. Urządzili się tutaj na dobre. Zapomnieli.
— Spróbujemy inaczej — warknąłem. Znowu ogarnęło mnie rozdrażnienie. Wytarłem palce o fotel i nałożyłem rękawice.
— Co chcesz zrobić? — zaniepokoił się Nett.
— Laser — powiedziałem krótko. Naprowadziłem sygnalizator na cel. Niemal tuż przed nami rozbłysła pękająca gwiazda. Ale cieńsza od włosa wiązka nagle zawróciła i pomknęła z powrotem prosto w Budkera. Rozległo się ostrzegawcze buczenie alarmowego czujnika, po czym nad dolną krawędzią ekranu zobaczyłem tępo ścięty wylot miotacza. W ostatnim ułamku sekundy zdążyłem trafić palcem w klawisz blokady. Gdybym się spóźnił, nie byłoby już przed nami polanki, sześcianu ani ludzi. Nie byłoby niczego oprócz kałuży płonącej skały. Automaty zarejestrowały fakt, że zostaliśmy zaatakowani i tylko to było dla nich ważne: w porę odpowiedzieć ogniem.
Nie zdejmując palca z wyłącznika blokady, uniosłem lufę sygnalizatora i ponownie zwolniłem spust. Tym razem droga światła pobiegła wyżej. Nie patrzyłem w okienko wskaźnika. Próbowałem dogonić wzrokiem pojedynczą, ognistą strunę, która może jeszcze dziś, a może za kilka lub kilkaset lat połączy ten glob z innym ciałem niebieskim, gwiazdą, planeta, księżycem… czy jakimś kosmicznym okruchem, zagubionym w otchłani. Nic się nie stało. Wiązka promieni małego lasera, używanego zazwyczaj jedynie do sygnalizacji, przeszła nad tajemniczą ściana. A więc nie był to walec sięgający gwiazd, jak niedawno pomyślałem z rozpaczliwą ironią.
Obniżałem stopniowo lufę, strzelając raz po raz, króciutkimi seriami. Wreszcie ponownie zabłysło, jakby wybuchł roczny zapas ogni sztucznych. I znowu odbita cudownym sposobem wiązka wróciła do Budkera.
— Jednak kopuła — stwierdził Nett z nutką jakiejś.gorzkiej satysfakcji.
Zapadło milczenie. Skończyło się coś, co można było nazwać czekaniem, a zaczęła manifestacja bezradności. Nawet zachód słońca i noc niczego nie obiecywały. Wtedy, gdy ratowaliśmy Chippinga i kiedy ja sarn wyciągałem Netta spod rozłupanej piramidy, istniała przynajmniej szansa, że z zapadnięciem zmroku zasną i skaczące nad nami informacyjne diabły. Tutaj nie mogliśmy liczyć nawet na to.
Wizja tańczących informacyjnych diabłów nie zdążyła zająć w mojej wyobraźni należnego jej miejsca. Pojawiła się i zniknęła, ustępując pola niejasnej początkowo myśli, która jednak od razu skupiła na sobie całą uwagę.