Nett czeka na odpowiedź.
Przymknąłem oczy i pokręciłem przecząco głową.
— Nie. Jeszcze zanim wyruszyliśmy z Ziemi, usłyszałeś wszystko, co mam na ten temat do powiedzenia.
— Tak, ale widzę przecież, co się z tobą dzieje…
Spojrzałem na niego z najczystszym zdziwieniem. Czyżby naprawdę nie rozumiał?
— Byłem zły — przyznałem pojednawczym tonem. — I dalej jestem zły. Dlatego wspomniałem o Airze. Czego jeszcze chcesz? Odwrócił głowę.
— Nic, Lan. Nic…
— To dobrze. Bo będziemy musieli odwalić podwójną robotę. Za siebie i za nasze zespoły informatyczne. Okazuje się, że wobec naprawdę szczelnych selektorów — są bezradne. Mamy nad nimi pewną wyższość. W porównaniu z komputerem nie wierny nic i niewiele potrafimy, jesteśmy powolniejsi od żółwi, ale nie damy się zbyć byle niewidzialną ścianką.
— Co możemy zrobić?
— Na razie pomyszkujemy trochę. Nic nie wskazuje na to, by Aira i inni nosili się z zamiarem rychłego opuszczenia tej polanki. Poszukajmy kontaktu.
Dojechaliśmy do maleńkiej plaży nad rzeką, gdzie stała jedyna na tym brzegu sześciokątna budowla. Zatrzymałem Budkera dwadzieścia metrów przed nią i od razu naprowadziłem na cel sygnalizator. Błysnęło, odbita wiązka, jakby to było zgodne z wszystkimi prawami fizyki, bezgłośnie trafiła w wieżyczkę naszego pojazdu. I tutaj światło naszego, a więc obcego lasera zostało zatrzymane kilkanaście metrów przed zamieszkaną konstrukcją.
— To samo — powiedział Nett.
— Uhm — mruknąłem. — W pewnej mierze
to nawet pocieszające. Okazuje się, że nie tylko gości z Ziemi trzymają w tej kopulastej klatce. — Owszem… — przytaknął bez entuzjazmu. Zawróciłem i wjechałem w wodę. W tym miejscu było głębiej. W pewnym momencie musiałem zamknąć wieżyczką, ale i tak fala, którą pędził przed sobą pojazd, zdążyła opryskać nam. twarze drobnymi, chłodnymi kropelkami.
— Prysznic jak na zamówienie, co? — rzuciłem ponuro.
Nie odpowiedział. Najbliższa klatka, wznosząca się nad samym brzegiem, była już blisko. Maszyna pokonała bez trudu metrowy stopień i wyniosła nas na zieloną łąkę. Chwilę później jej przód zaczął powoli wspinać się na otaczający budowlę nasyp. Był to ten sam sześcian, do którego podjechaliśmy od razu po wydostaniu się z wąskiej przecinki. Wiedzieliśmy, że możemy zbliżyć się do niego bezpiecznie. W każdym razie pamiętaliśmy, że nie był nakryty żadnym niewidocznym kloszem.
— Zdaje się, że to ktoś lepszy — powiedziałem, kiedy Budker stanął. — Albo coś się zepsuło.
— Poczekajmy — powiedział szybko Nett, jakby się bał, że nagle ruszę pełną mocą silników, z zamiarem staranowania pudełkowatej sadyby.
Wzruszyłem ramionami.
— A cóż robimy?…
Pobiegłem wzrokiem wzdłuż wąskiego, spłaszczonego nasypu. Rosła na nim niska trawa, zlepiona i lśniąca, jakby polana miodem. Od pętli opasującej sześcian odchodziła odnoga, która biegła ku zaroślom, łącząc się po drodze z innymi rurowatymi wypukłościami, prowadzącymi do dalszych budowli. Czy naprawdę mieli tam pod spodem sieć informacyjną? A może tylko przewody energetyczne? Przecież zamknięte w tych pudełkach istoty musiały otrzymywać ciepło, pokarm i coś w końcu powinny robić, choćby dla zabicia czasu. Inna rzecz, że kogga, którego mieliśmy akurat przed sobą, tak blisko, że gdybym wszedł na pancerz pojazdu, mógłbym go poklepać po wężowatej szyi, nie wyglądał na zapracowanego. Cały czas leżał bez ruchu na swojej pochylni. Może spał? Może oni nie lubią słońca i ożywaj ą w nocy?
Poczekamy. Słońce stoi już nisko. Zachód przyjdzie niedługo.
Wreszcie zaczęło się ściemniać. Najpierw zmierzchły dolne partie sześcianu, a za to wierzchołki skrzydełkowatych drzew zapłonęły ciemną czerwienią. Następnie światło, w którym nie było już nic ziemskiego, przeniosło się na szczyty wzgórz. Wszystko poszarzało.
— No i co w tej kokili? — bąknął w pewnej chwili Nett.
— W czym?
Spojrzał na mnie, jakby chciał spytać, czego właściwie nie rozumiem.
— W kokili — powtórzył.
— Co to znowu? — warknąłem.
— Kokile, no, myślę o tym sześcianie — wyjaśnił z pewnym zniecierpliwieniem.
— Cóż to takiego „kokila”? Uśmiechnął się blado.
— Nic — odpowiedział beztrosko. — Myślę,
że to się tak nazywa, wiesz… kokila. Forma do wielokrotnego odtwarzania.
Z kolei sam musiałem się uśmiechnąć.
— Ty naprawdę jesteś artystą — powiedziałem kręcąc głową. — Najpierw kogga, teraz kokila… niedługo ułożysz cały słownik. A jak nazwałbyś te śliczne strusie drzewka?
— Jak? — odparował z miejsca. — Oczywiście organy.
Spojrzałem na majaczące w półmroku skrzydlate, postrzępione drzewa i istotnie znalazłem w nich pewne podobieństwo do stojących w ciasnych szeregach, skośnie ściętych piszczałek.
— Szkoda, że nie możesz zagrać — zadrwiłem. — Może wywabiłbyś ich z tych pudełek… przepraszam, kokili.
— Szkoda — skinął poważnie głowa. — Widzisz, muzyka to tak jak malarstwo. Wyłapywanie informacji. Czy przyszło ci kiedyś na myśl, że w informacjach, wypełniających kosmos, są nie tylko sprawy interesujące uczonych, ale i wszystkie sonaty, obrazy, wiersze…
— Od dawna wiem — powiedziałem chłodno — dlaczego wtedy wyłączyłeś selektory. Czy nie sądzisz jednak, że popełniasz pewnego rodzaju plagiat?
— Nie. Przynajmniej tak długo, jak długo istnieją tacy jak my…
— Inaczej mówiąc — podchwyciłem — gdyby zamknąć dopływ wszystkich przypadkowych wiadomości, do końca oczyścić naszą cywilizację z szumu informacyjnego, sztuka musiałaby umrzeć.
Nie odpowiedział od razu. Zamyślił się. Wreszcie mruknął, jakby do siebie:
— Trudno to sprecyzować. Ale byłaby inna…
— Jaka?
— Po prostu inna. Bo ja wiem… — rozłożył bezradnie ręce. — Z góry znalibyśmy wzruszenia, jakich doświadczymy. Stałaby się mniej skuteczna, a więc i mniej potrzebna…
— Obcowanie ze wszystkim — powiedziałem drwiąco. — Wielka rzecz. No, dobra — zmieniłem ton. — Zobaczmy, co robi nasz kogga.
W tym momencie, jakby tylko czekał na moje słowa, mieszkaniec sześcianu podniósł się ze swojego skośnego łoża. Wokół panował już mrok, jednak wnętrze bryły było doskonale widoczne. Czyżby jej przezroczyste ściany potrafiły także magazynować światło?
Stwór stał przez chwilę, kołysząc górną częścią tułowia, po czym nagle ruszył w stronę najbliższej ściany. Uderzył o nią ciałem i upadł.
Usłyszałem zdławiony okrzyk Netta, ale nie zwróciłem na niego uwagi. Jak zahipnotyzowany obserwowałem scenę, która rozgrywała się wewnątrz budowli.
Kogga zbierał się powoli, chyba z wielkim wysiłkiem. Pamiętaliśmy, z jaką łatwością jego sąsiad z ostatniej w szeregu budowli przenikał przez ściany swojej celi. Potrafili to nawet ludzie. A ten tutaj nie.
Znowu stanął wyprostowany. Jakiś czas widzieliśmy falujące ruchy pionowo wzniesionego tułowia, po czym jeszcze raz, szybciej niż przed chwilą, ruszył w stronę ściany. Uderzył w nią całym sobą i oklapł niby przedziurawiony worek. Minęły ze dwie minuty, zanim zaczął się podnosić. W pewnym momencie spostrzegłem, że mimo woli pilnie nadstawiam uszu, czy nie usłyszę jakiegoś jęku, skowytu, skargi. Ale w kabinie nadal panowała niczym nie zmącona cisza. Tym większej ekspresji nabierał ów niemy film, przedstawiający heroiczną, beznadziejną walkę zamkniętego w sześcianie stworzenia domagającego się wolności.