— Może to dlatego, że my tutaj stoimy? — wykrztusił w końcu Nett.
— Nie sądzę — odpowiedziałem cicho — ale… W końcu i tak nie mieliśmy nic do roboty.
Uruchomiłem silnik i wycofałem pojazd. Zatrzymaliśmy się jakieś trzydzieści metrów dalej. Wnętrze sześcianu nadal było widoczne jak na dłoni.
Kogga zbierał siły do ponownej próby. Kiedy ją wreszcie podjął, rozpędził się tak, że tylko śmignął spod jednej ściany do drugiej i rzucił się całym sobą na przezroczysty mur. Skutek był piorunujący. Runął na podłogę i rozpłaszczył się. Mijały minuty, a on wciąż leżał jak martwy. Dopiero po upływie kwadransa uniósł górną część ciała i nie wstając popełznął w stroną skośnej ścianki. Wgramolił się na nią, co zajęło mu następne pięć minut, po czym znieruchomiał.
— Zajrzyjmy, co słychać u sąsiadów — powiedziałem siląc się na lekki ton. Zaczęły mnie ogarniać niejasne przeczucia, że łatwiej w całym nieskończonym kosmosie odnaleźć zaginioną ziemską załogę, aniżeli zrozumieć obcy świat, do którego się trafiło mniej lub bardziej przypadkowo.
Zawróciłem i ruszyłem w stronę najbliższej kokili. Nie wiedzieć czemu nie spodziewałem się żadnej przeszkody. Toteż jechałem dość szybko do miejsca, w którym Budker wyrżnął dziobem w coś, czego nie było widać.
— A tutaj jest! — powiedział rozradowanym tonem Nett, kiedy udało mu się z powrotem wdrapać na fotel.
— Istotnie jest — mruknąłem, pocierając stłuczone ramię.
A więc niektóre budowle są nakryte szczelnymi kloszami, a inne nie. Z tych innych mieszkańcy nie mogą się wydostać. Co to znaczy?
Ominąłem osłonę sześcianu i ostrożnie ruszyłem w stronę następnego. Nagle stanąłem.
Kolejna kokila widniała przed nami w odległości mniej więcej czterdziestu metrów. W momencie, kiedy maszyna zastopowała, kogga wychodził już na zewnątrz. Przekroczył na tych swoich czterech klockowatych nogach nasyp i ruszył prosto w nasza stronę. Mimo woli zerknąłem, czy klapa jest zamknięta.
Kogga zbliżał się. Jeszcze moment, a wpadnie na Budkera i potłucze się jak tamten, który na próżno usiłował opuścić swoją sześcienną celę.
Nie. On nas widział.
— Patrz, patrz! — wydyszał Nett, jakbym cały czas drzemał z zamkniętymi oczami. — Tamci nas nie zauważali, a ten wie, że tutaj stoimy…
Tak. Informacje z zewnątrz są dla nich niedostępne, ale wiedzieliśmy już przecież, że to nie może dotyczyć wszystkich. Latali. Bardzo szybko odkryli naszą obecność na orbicie, koło zamkniętej stacji. Może kogga, którego mieliśmy teraz przed oczami, pełnił służbę w jakimś stopniu podobną do naszej?…
Zerwałem się i otworzyłem klapę. Był właśnie za rufa. Szedł powoli, z tą samą pewnością ruchów, która nasuwała myśl o wewnętrznej godności, jakbyśmy mieli do czynienia z miejscowym uczonym lub nestorem cechu złotników.
— Hej — zawołałem, ile sił w płucach. — Halo! — dodałem niedorzecznie, wymachując rękami. Następnie bez zastanowienia wyskoczyłem na zewnątrz i stanąłem na pancerzu pojazdu.
— Uważaj — syknął Nett.
— To ty uważaj — warknąłem. — Siedź tam i w razie czego… — nie skończyłem.
Kogga nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Nie przerwał swego powolnego marszu. Wynurzył się już zza rufy i szedł teraz z powrotem w stronę sześcianu. Zeskoczyłem na ziemię, syknąłem z bólu, bo wykręciłem sobie stopę, ale drogę mu zagrodziłem.
Cóż z tego, kiedy szedł dalej! Uniosłem ramiona nad głowę i rozłożyłem je, jakbym go chciał uścisnąć. Także i to go nie zatrzymało. Jeszcze chwila, a po prostu wejdzie na mnie. Nie byłem ścianą, od której musiałby się odbić. Przyszło mi na myśl, że on przecież umie przenikać przez zapory nie do przebycia dla innych. Wyobraziłem sobie, że, wchodzi we mnie jak duch i cofnąłem się.
W ostatniej chwili. Mijał mnie właśnie, tak blisko, że nie musiałbym nawet wyciągnąć ręki, żeby go dosięgnąć. Zrobiłem ruch, jakbym go chciał chwycić, ale ramię mi opadło. Pomijając, że ten gest mógł mnie drogo kosztować, nasze ludzkie dłonie były po prostu za małe, żeby objąć jego nogę lub tę rurę w górze. Musiałbym go dosłownie porwać w ramiona, a przyznam, że to akurat niezbyt mi się uśmiechało. Zrobiłem natomiast co innego. Wyrwałem zza pasa miotacz laserowy i strzeliłem mu pod nogi. Ciemności przeszyła oślepiająca nitka czystego ognia. Szedł dalej. Pobiegłem za nim, wyprzedziłem go i strzeliłem ponownie.
— Hej! — zawołałem raz jeszcze. Nic. Minął mnie jak pomnik, który nagle ożył, ale niezupełnie, najspokojniej wkroczył na nasyp otaczający jego kokilę i po chwili, przeniknąwszy przez ścianę, znalazł się u siebie. Wyprostował się, postał kilka sekund kołysząc górną połową tułowia w prawo i w lewo, by następnie jakby nigdy nic spocząć na swoim skośnym materacu.
Porwała mnie najczystsza pasja. I popełniłem błąd.
Poderwałem rękę z miotaczem. Skierowałem jego wylot w sześcienną budowlą, nie tam, gdzie w środku odpoczywał kogga po swoim spacerku, tylko w górny róg bryły, i strzeliłem. Poraził mnie błysk, poczułem potworny ból w lewym udzie, pociemniało mi w oczach, zdałem sobie sprawę, że osuwam się na ziemię, w ostatnim ułamku sekundy zrozumiałem, że leżę mając tuż przed oczami miotacz, który wypadł mi z dłoni, po czym ogarnął mnie mrok.
9
Mleczne koła, krążące mi przed oczami zbladły, po czym rozmyły się, ale nadal nic nie widziałem. Westchnąłem i chciałem przetrzeć sobie powieki. Moje palce natrafiły na coś szorstkiego, co zakrywało mi twarz.
— Leż spokojnie — usłyszałem docierający z oddali głos Netta. — Leż spokojnie. Sam to komuś mówiłeś… nie tak znowu dawno.
Nagle przypomniałem sobie. Wszystko.
— Oczy? — spytałem. Głos miałem normalny. Przynajmniej tak mi się zdawało.
— Wszystko w porządku, Lan — powiedział Jur Galin. — To tylko chwilowe porażenie. Nic ci nie jest. Masz ranę w lewym udzie… gdyby wiązka poszła kilka centymetrów wyżej, byłoby gorzej. Ale nie poszła…
— Nie poszła… — powtórzyłem z wysiłkiem. — To co z tymi oczami?
— Mówiłem już — głos Netta był łagodny, cichy. — Aparatura zaaplikowała ci kurację. Nie martw się. Za godzinę zdejmiemy ci to z twarzy…
Za godzinę? Świetnie.
— Wygląda na to, Nett, że jesteśmy kwita — mruknąłem. — Powinienem był przewidzieć, że wiązka promieni wróci do mnie jak po sznurku… wracała przecież, kiedy strzelaliśmy do tych niewidocznych półkul.
— Ale tym razem nie było żadnej półkul. Nie mogłeś wiedzieć, że i budowle tak samo odsyłają laserowe wiązki…
— Czasem trzeba wiedzieć — westchnąłem. — Strzeliłem bez zastanowienia. Chciałem zwrócić na nas jego uwagą. A właściwie nie wiem, czego chciałem — wyznałem z żalem. — Wściekłem się i to wszystko.
— Leż teraz spokojnie — powtórzył Jur. Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę, że znajduję się z powrotem na statku. Oczywiście. Cóż mógł zrobić Nett, jeśli nie wrócić ze swoim bagażem na orbitę. Ale instynkt pilota — bo przecież żaden ruch, dźwięk, nic uchwytnego zmysłami — powiedział mi, że statek jest w ruchu.
— Lecimy? — spytałem. Spróbowałem unieść głowę, ale nie pozwoliły na to pasy, którymi byłem przywiązany do fotela.