— Tak.
— Ludzie?
— Poczekają.
— Dokąd lecicie?! Na Ziemię?!
— Nie. Uspokój się… Umilkłem. Jeszcze godzina. Dobrze.
— Widzisz — odezwał się Nett — Jur doszedł do wniosku, że twoja teoria jest słuszna. Że oni naprawdę wymyślili jakąś barierę informacyjną… tak jak przedtem skonstruowali tamtą hodowlę. Ten sam kij, tylko trzymany za przeciwny koniec. Jur przypuszcza, że doświadczenia, które mają za sobą… krótko mówiąc, zostało ich niewielu. Więc otorbili się…
— Otorbili? — powtórzyłem półgłosem. — To określenie mogę zaakceptować — przyznałem z zastanowieniem. — Otorbili. Ale nie tylko siebie…
— Ludzie nieśli przecież ze sobą mnóstwo informacji — wtrącił Jur. — Obecność naszej stacji w sąsiednim układzie groziła w każdej chwili przełamaniem wszystkich barier.
— To okropne — powiedział drżącym z emocji głosem Nett. — Nie dlatego, że tak siedzą bez ruchu w tych kojcach… Tobie — w jego tonie pojawiła się nagle gorycz — to akurat pewnie by odpowiadało. Wyśniona wizja zdyscyplinowanego funkcjonariusza Centrali. Ale przecież są wśród nich jednostki, które odbierają informacje… i albo je przekazują dalej, albo nie. Niektórym wolno opuszczać sześciany, a inni siedzą w nich jak w klatkach. Widzieliśmy — głos mu się załamał — widzieliśmy — powtórzył — że nie wszyscy są zadowoleni z takiego stanu rzeczy. Ten kogga walący z rozpaczy łbem o ścianę…
— On nie ma żadnego łba — zauważyłem ponuro. — Poza tym skąd wiesz, że to był odruch rozpaczy? Może na przykład drapią się w taki właśnie sposób, kiedy ich coś swędzi?
— Daj spokój — zaprotestował słabo. — Niektóre sześciany…
— Kokile — poprawiłem.
— Niektóre kokile — powtórzył nieco rozdrażniony — są nakryte czapami, a inne nie. Jednym osobnikom wolno się poruszać tylko w kręgu, zakreślonym podstawami tych półkul, a inni jakby nigdy nic podchodzą do Budkera, a kiedy im się znudzi, wracają leniuchować da-lej.
— Z tego wszystkiego wynika — podjąłem już bez ironii — że są wśród nich istoty wyższe i niższe. Ktoś może prowadzić badania naukowe, choćby w bardzo ograniczonym zakresie, a jego sąsiad musi tylko pilnować, na przykład, prawidłowego obiegu energii. Ktoś inny zatrzymuje dla siebie informacje napływające z wszechświata… jednemu przysługuje prawo rodzenia dzieci, jeśli je rodzą, a nie, dajmy na to, lepią z pryzmacików, a innemu nie. Bo dzieci trzeba wykształcić i wychować… a to oznacza manewrowanie informacjami. Informacje… tak…
Przyszło mi na myśl, że jeśli Nett teraz się odezwie, jeśli powie cokolwiek, będę musiał mu zaprzeczyć i zrobię to wbrew sobie.
Przerażający obraz świata. A przecież widzieliśmy zaledwie jedną rzeczkę… dwie czy trzy polanki… kilka budyneczków z samotnymi mieszkańcami.
Nett nie powiedział ani słowa. Pewnie powinienem mu być za to wdzięczny. Ale nie byłem. Chociażby dlatego, że w tym właśnie momencie zaświtała mi nowa myśl. Myśl, czy raczej wizja, wobec której wszystko, co mówiliśmy przed chwilą o cywilizacji Ety Reticulum, brzmiało jak opowieść o niewinnych psotach zdrowych, wesołych czternastolatków.
— Pamiętacie pochyłe ścianki w budowlach na czarnym słońcu? — spytałem, po czym nie czekając na odpowiedź ciągnąłem dalej: — To były ekrany, tyle że nie świetlne, tylko radioaktywne. Mieszkańcy „kokili” muszą mieć specjalny zmysł, który umożliwia im odbieranie, przekazywanych tą drogą informacji. Wtedy oglądali swoją nową, przyszłą ojczyznę i statki, które miały ich tam zabrać. A teraz? Czy ktoś przy zdrowych zmysłach położy się, powiedzmy, na ekranie holowizora? Ale oni wszyscy, jak jeden, leżą na tych skośnych ściankach. Czy to wam nic nie mówi?
— Chcesz powiedzieć — zaczął z wahaniem Nett — że przystosowali się do jakiegoś bardziej bezpośredniego odbioru programów? Czy też, że ich nadajniki milczą już od tak dawna, że po
prostu zapomnieli o pierwotnym przeznaczeniu tych pochylni, zmienili je w łóżka?…
— Nic innego nie przychodzi ci na myśl? Nett milczał.
— Jeśli naprawdę te radioaktywne impulsy docierają bezpośrednio do ich układu nerwowego czy ośrodków mózgowych, a ekrany w dalszym ciągu służą nie tylko jako łóżka — powiedział zamiast niego Jur — to w jakim stopniu nadajniki wpływają na ich życie?…
— Otóż to. A raczej, w jaki sposób kształtują ich życie wybrane istoty, które obsługują te nadajniki…
— Zdalne sterowanie? Jakaś karykatura fantomatyki? — wybełkotał Nett.
— Wreszcie trafiłeś w sedno…
— To mogłoby tłumaczyć, dlaczego są tacy… cisi — Jur zamyślił się. — Gdyby twoja hipoteza była prawdziwa, to by znaczyło, że oni stale przebywają w jakimś nierealnym świecie, który jednak decyduje o trybie ich prawdziwego życia…
— Nie wszyscy — burknąłem. — Ale to nie hipoteza, tylko domysły. Znowu domysły. Na szczęście.
— Na szczęście — odpowiedział jak echo Jur. Nett głośno przełknął ślinę, po czym w kabinie
zapanowało milczenie.
— Ile jeszcze do końca tej godziny? — spytałem nagle.
— Już niedługo — mruknął Jur.
— Dokąd lecimy?
— Na Telmura.
Zamilkłem. Oczywiście, że na Telmura. Że też sam na to nie wpadłem. Niby czego innego mogliśmy jeszcze spróbować?
— A jeśli i on okaże się dla nich nośnikiem niebezpiecznych informacji… z zewnątrz?
— To trudno — odparł spokojnie Jur. — Ale mam nadzieję, że nie. Są zintegrowani od swojej prehistorii. Powinni mieć instynkt solidarności. Tak czy inaczej sądzę, że niczego nie ryzykujemy. Na próbę rozwalenia tej klatki antymaterią zawsze będzie czas.
— Nie musimy strzelać akurat do tej, w której są ludzie — powiedziałem nieprzyjemnym tonem.
— Zostałeś porażony wiązką promieni, wystrzeloną z twojego własnego lasera — zareplikował Nett. — Co będzie, jeśli się okaże, że poradzili sobie także z antymaterią? Wtedy nawet Budker nie pomoże…
— Zdejmijcie mi to już — odezwałem się po chwili ogólnego milczenia. — Czuję się dobrze.
— Aparatura… — zaczął Nett, ale Jur nie pozwolił mu skończyć.
— Dobra, Lan — mruknął. Usłyszałem zbliżające się kroki i wreszcie krępujące mnie pasy ustąpiły. Jeszcze moment, i ujrzałem wypełniające kabinę nikłe, bezcieniowe światło.
Podniosłem się nie bez pewnego wysiłku, usiadłem. Szumiało mi w głowie, ale wszystkie kości miałem na swoim miejscu. Tylko lewe udo, od pachwiny aż do kolana, było ciasno spowite elastycznym bandażem. Nie czułem bólu. Aparatura medyczna zaaplikowała mi z pewnością jakiś środek znieczulający.
Chipping spał nadal. Rude włosy opadły mu na bok, odsłaniając twarz. Utracił już swoją chorobliwa bladość. W chwili, kiedy na niego spojrzałem, poruszył bezgłośnie wargami, po czym niespodziewanie uśmiechnął się. W tym uśmiechu odmłodniał o dwadzieścia lat. Patrzyłem na niego z uwagą. Co mu się mogło śnić? Czy to nie aparatura podsuwa mu miłe, pogodne obrazy? Analogie… Spokój ludzi… i spokój istot odizolowanych od żywego świata to przecież informacje…
Odwróciłem wzrok od Chippinga i rozejrzałem się po kabinie. Ekrany były czyste. Czyli że opuściliśmy już płaszczyznę ekliptyki układu, który jego mieszkańcy kiedyś tak niefortunnie przebudowali.
— Obliczyłeś kurs?
— Tak — potwierdził Jur, po czym roześmiał się nagle. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem.
— Ja obliczałem kurs… dla generatorów kolapsacyjnych… tak na wszelki wypadek, bo nie wiedzieliśmy, kiedy dojdziesz do siebie, a sami nie chcieliśmy wchodzić w nadprzestrzeń, natomiast Nett bawił się w pająka…