Выбрать главу

— Czy to jakaś nowa nazwa? — spytałem.

— Nie — na twarzy Netta także pojawił się nikły uśmieszek. — Utkałem najprawdziwszą sieć… Widzisz? — wskazał na podłogę za oparciami foteli. Spojrzałem tam i ujrzałem wielką, porządnie złożoną sieć, sporządzoną z lin asekuracyjnych, jakie niesie w ładowniach każdy statek, na wypadek, gdyby załodze wypadło pokonywać skaliste góry.

Trafiliśmy jednak w pamiętne miejsce na trzeciej planecie Bety Telmura, chociaż nie było to wcale łatwe, zważywszy wszystkie zagadki, które musiał rozwiązać komputer, prowadząc statek stamtąd do układu Ety Reticulum. Trafiliśmy, poświęciwszy zaledwie trzy sondy z tych osiemnastu, jakie nam jeszcze zostały. Może dlatego, że tam, gdzie stała zbudowana z pryzmatów piramida, panowała właśnie noc i nic nie straszyło czujników oślepiającymi zajączkami? W każdym razie komputer mimo wszystko bezbłędnie zapamiętał i odtworzył naszą ówczesną drogę.

Tym razem postanowiliśmy posłużyć się Budkerem. Zabraliśmy także trzy automaty robocze. Zanosiło się przecież na polowanie z nagonką.

U stóp kryształowej piramidy panowały ciemność i cisza. Okolica wydawała się wymarła, jak wtedy. Łagodne garby — wzgórz szły milczącym szeregiem ku horyzontowi, pasmo górskie majaczyło w mroku na tle ciemnogranatowego nieba, powietrze było nieruchome.

Zeszliśmy ze szczytu jednego wzniesienia i zaczęliśmy się wspinać na zbocze następnego. Piramida zostawała powoli za naszymi plecami. Nagle skądś, zza wzgórz, dobiegł stłumiony dźwięk. Stanąłem. Poczułem dłoń Netta na swoim ramieniu.

Cisza.

— Co to było? — zaszemrało w moich słuchawkach.

Nie odpowiedziałem. Syknąłem tylko, żeby go uciszyć. Minuta, dwie, trzy…

— Uiii — rozległo się znowu. Źródło tego nieludzkiego zawodzenia przybliżyło się. Przyszło mi jeszcze na myśl, że żadne z tych stworzeń, które widzieliśmy w tych sześcianach na Ecie, nie wydawało przecież głosów. Może ciało tego tutaj wpadało w jakieś wibracje, spowodowane chorobą? Bo to stworzenie samotne, porzucone, zdane na łaskę informacyjnej piramidki, było przecież równie bezradne jak przedtem Chipping. Szok informacyjny zagraża każdej myślącej istocie. Nie tylko człowiekowi.

Wszystko to przemknęło mi przez głowę, kiedy już biegłem, najszybciej, jak na to pozwalało ukształtowanie terenu, w stronę, z której doleciał ów jęk, podobny do krzyku wielkiego ptaka. Wybiegłem z rozpędu na szczyt najbliższego wzniesienia i nagle stanąłem tuż przed Budkerem. W słuchawkach słyszałem chrapliwy, przyśpieszony oddech Netta. Nasłuch przynosił miarowe człapanie automatów.

Było przy Budkerze. Przyszło samo. Może W pewien sposób naprawdę opiekowało się wtedy Chippingiem i porwało go, ponieważ sądziło, że z naszej strony zagraża mu niebezpieczeństwo? Mówiliśmy wtedy o tym… ale przecież, u licha, żaden z nas nie brał tego serio. Tymczasem teraz owo stworzenie samo przyszło do nas. Czy nie dlatego, że byliśmy podobni do Chippinga?

Snop światła mojego reflektora padł na dziwnie skuloną, podługowatą sylwetkę. Stwór stał bez ruchu, jakby na coś czekał.

Automaty rozbiegły się, ciągnąc za sobą sieć. W jasnych smugach światła widzieliśmy wyraźnie końce białych lin. Wreszcie pierścień zamknął się. Wtedy dopiero kogga rzucił się do ucieczki. Za późno. Automaty zbiegły się z trzech stron i błyskawicznie połączyły ze sobą końce sieci.

— Zaczekaj chwilę — powiedział Nett, schowany niemal cały w awaryjnym włazie, prowadzącym do ładowni.

— Co tam robisz?

— Nic takiego — odpowiedział prostując się. Zajrzałem mu przez ramię. Uporządkował ładownię, umocowując wszystkie większe i cięższe przedmioty. Podłogę wymościł pozostałymi linami i namiotami. Mimo woli pokręciłem głową i wzruszyłem ramionami.

— Zapominasz — powiedziałem drwiąco — że tam, u siebie, zwykli sypiać na gołych ścianach. Gdybyś naprawdę chciał mu umilić podróż, powinieneś raczej wstawić jakąś skośną deskę…

— Obejdzie się — mruknął, po czym odwrócił się i wszedł na pancerz. Nie patrząc w moją stronę, przerzucił nogi przez krawędź włazu i zniknął wewnątrz pojazdu. Polowanie było skończone. Czas wracać.

Stacja, widoczna gołym okiem, zakrywała kilka dalekich słońc południowego nieba. Pod nami jajowaty brązowoniebieski glob świecił jak wielki, cudaczny lampion. Kiedy patrzyliśmy na niego pierwszy raz, był zielonkawy.

— Ładna, prawda? — usłyszałem w słuchawkach głos Netta. Oprzytomniałem od razu. Znowu coś jest ładne!

Odbiłem się i omal nie przeleciałem nad uchylonym włazem Budkera. Złapałem jego krawędź w ostatniej chwili i z pasją wciągnąłem się głową w dół do wnętrza pojazdu. Wywinąłem najprawidłowszego koziołka i kiedy w górze zamajaczyło czołowe światło Netta, siedziałem już spokojnie w fotelu.

Nad oceanem była noc. Fale przetaczały się leniwie powolnym, jednostajnym ruchem. Nasłuch przynosił ledwie dosłyszalny oddech śpiącego morza.

Baterie słoneczne w strefie przybrzeżnej nie lśniły teraz. Ich powierzchnia przesuwała się pod nami matowa i martwa. Na wzgórzach za brzegiem także panował spokój.

Tym razem nie szukaliśmy już przecinek w zasiekach tutejszej roślinności. Wylądowaliśmy od razu za rzeką, na wprost kopuły, pod którą uwięziono ludzi. Bo to mimo wszystko było więzienie, nawet jeśli nie lepsze ani nie gorsze od tego, jakie miejscowi władcy zgotowali własnym pobratymcom.

Polana tonęła w mroku. Wnętrze sześcianu było ledwo widoczne. Wtedy, tamtej nocy, budowle gospodarzy globu pozostawały niemal idealnie przezroczyste i jakby oświetlone. Dzisiaj było trochę inaczej. A może ludzie nauczyli się przyciemniać to utrwalone w ścianach światło, które nocami nie przeszkadzało istotom pozbawionym oczu?

Zawołaliśmy raz i drugi. Spróbowaliśmy jeszcze na wszelki wypadek strzelić z lasera. Kopuła była na swoim miejscu. Nic się nie zmieniło.

Ludzie spali. Za posłania służyły im skafandry, wypchane jakimiś roślinami. Aira i Ramanian leżeli wewnątrz sześcianu, na podłodze. Krum ułożył się na zewnątrz. Oparł głowę o pochyłość nasypu i leżał na wznak, jakby patrzył w gwiazdy. Ciekawe, czy widzą gwiazdy? Co w ogóle jest dostępne dla ich oczu, skoro nie dostrzegają nas?…

Zawróciłem. Tu nie mieliśmy na co czekać.

Wylądowałem na wprost budowli czy kokili, którą zamieszkiwał ów uprzywilejowany osobnik, pozwalający sobie na spacery wokół pojazdu obcych przybyszów. Zapaliłem wszystkie reflektory. Ich światło skierowałem w dół, na powierzchnię gruntu. Nie chciałem, żeby nas oślepiło, kiedy ponownie wyjdzie nam. na spotkanie… jeśli wyjdzie.

Wezwałem automaty. Wytoczyły się w trójkątnym szyku. Pomiędzy nimi przewalał się po ziemi spowity w sieć, milczący kłąb. Od kiedy znalazł się w ładowni Budkera, ani razu nie usłyszeliśmy jego przenikliwego, zawodzącego głosu.

Wyszedłem za nimi, Automaty posuwały się bardzo powoli. Sieć nie krępowała zbyt ciasno pojmanego koggi. Od czasu do czasu unosił tę rurę, którą zazwyczaj podtrzymywały cztery złączone podkowiasto kończyny, jakby się rozglądał. Liny sieci naprężały się wtedy, pozostawiając mu jednak nieznaczną swobodę ruchów. Inna rzecz, że nie próbował z niej korzystać.

— Nie podchodź zbyt blisko — powiedział Nett. Patrzył za nami, wychylony z wieżyczki.

— Nie bój się — mruknąłem. — Nie będę już strzelał…

Kiedy pierwsze dwa automaty zbliżyły się do ogradzającego budowlę nasypu na jakieś dziesięć metrów, zatrzymałem orszak. Kształty śpiącego czy też odpoczywającego koggi rysowały się wewnątrz sześcianu zupełnie wyraźnie.