— Co teraz? — usłyszałem przyciszony głos Netta.
— Nic — odpowiedziałem spokojnie. — Zabieram go na spacer. Zobaczymy, czy lubi się kąpać.
Wyminąłem Budkera i cofałem się nadal, nie zwalniając i nie przyśpieszając, aż poczułem przez nogawki spodni chłodny dotyk wody. Sięgała mi najpierw po kolana, potem doszła do piersi. Dno było równe, szorstkie. Także automaty, wlokące ze sobą swój żywy łup, osiągnęły już linię brzegu. Samotny kogga wciąż szedł za nami. Dałbym wiele, żeby móc wiedzieć, czy on patrzy, czym patrzy i co widzi. Ale dawno już porzuciłem wszelką myśl o prawdziwym kontakcie z tymi istotami. Pierwsze kosmiczne spotkanie niezbyt się ludziom udało. Dla nas kontakt mógł oznaczać jedynie bezpłodne zaspokojenie ciekawości… a oni? Nie życzyli sobie żadnych spotkań ani wzruszeń. Może dawno temu, kiedy byli jeszcze prężnie rozwijającą się rasą i myśleli dopiero o budowie strefy Dysona, kontakt naszych cywilizacji przyniósłby — nam oszałamiające technologie, a im ocalenie. Może kiedyś, po latach, kiedy uporają się z tym, co ich jeszcze czeka, jeśli zamierzają trwać w swoim otorbieniu? Ale nie teraz. Ani nie za rok. Niech nam tylko oddadzą ludzi…
Automaty uniosły związanego koggę wysoko nad powierzchnię wody i, cofając się w ślad za mną, dźwigały go ku przeciwległemu brzegowi. Osobnik, któremu pozwolono spacerować, do czego inni, jak mogliśmy się o tym przekonać, nie mieli prawa, dotarł do skraju łączki i zatrzymał się na moment. Nie stał jednak dłużej niż kilka sekund. Nagle grunt wokół niego poruszył się, jakby pod ziemią z szybkością pocisku biegł jakiś ogromny kret. Od budowli do stóp koggi, jeśli można mówić o stopach w wypadku tępo zakończonych walców, powstał taki sam nasyp jak te, które opasywały wszystkie kokile i przecinały teren od rzeki do brzegu oceanu. Kret biegł dalej. Płynąca leniwie woda wzburzyła się. Mimo woli obejrzałem się za siebie i przyśpieszyłem. Kiedy stanąłem na przeciwległym brzegu, nasyp przeciął już rzekę, która zmieniła się nagle w wodną karuzelę, i dotarł do żwirowatej plaży, nieco na lewo od miejsca, gdzie stały automaty. Wtedy nasz spacerowicz ruszył dalej. Jego nogi zagłębiły się w rzece najwyżej na wysokość trzech, czterech centymetrów. Zbudował sobie most i szedł teraz po nim, tak samo powoli jak do tej pory, tak samo pewnie i z taką samą niezmąconą godnością. Nie ulegało wątpliwości, że oni nadal potrafili wiele jako konstruktorzy i technolodzy. Zbyt wiele, jak na mój gust.
Katem oka dostrzegłem, że Nett uruchomił Budkera i podąża za nami, trzymając się w dość znacznej odległości. W dalszym ciągu siedział w wieżyczce, dookoła niej biegały już jednak kierunkowe anteny, tak że mógł się czuć bezpieczny przed ewentualnym atakiem z tyłu.
Musiałem się teraz częściej oglądać za siebie. Doszliśmy do zarośli, porastających niskie wzgórza. Przecinka nie tworzyła prostego korytarza, tylko wiła się zakosami, a ja wcale nie miałem, ochoty wypróbować na sobie, czy plecy człowieka poradzą sobie równie łatwo z suchymi, skłębionymi chaszczami, jak Budker. Na szczęście ślady naszej wczorajszej bytności były aż nadto wyraźne. To pozwoliło mi wreszcie dotrzeć bez przygód na skraj polanki, przeciętej potoczkiem. Ujrzałem, że Aira i Buk robią coś nad wodą, ale nie przyglądałem im się dłużej niż ułamek sekundy. Automaty nadal unosiły naszego jeńca w powietrzu. Teraz dałem znak, żeby go położyły, po czym, posługując się końcami lin, pomogłem mu wstać. Następnie odwróciłem się i pociągnąłem go za sobą. Automaty utworzyły teraz osłonę, idąc obok siebie, tuż za moimi plecami. Doprowadziłem skrępowanego koggę do niewidocznej ścianki, nakrywającej otoczenie sześcianu zamieszkanego przez Airę oraz jej towarzyszy, i wyciągnąłem przed siebie rękę. Uderzyłem nią kilkakrotnie w zaporę, po czym odwróciłem się, spojrzałem w stronę istoty, która przyczłapała za nami znad rzeki, i wskazałem kilkakrotnie na przemian ludzi nad strumykiem i naszego jeńca. Następnie zostawiłem tego ostatniego pod opieką automatów i poszedłem prosto do miejsca, gdzie stał kogga, wyróżniony przez swoją rasę. Zatrzymałem się dwa kroki przed nim i ponownie wskazałem uwięzionych ludzi, a potem postać spowitą w sieć. Potworzyłem ten gest kilkakrotnie i przybrałem postawę wyczekującą.
Cisza. Dokoła spieczony grunt, posypany cienką warstwą pyłu. Za moimi plecami kogga przywieziony przez nas z innego układu. Przyszła mi do głowy idiotyczna myśl, że kiedy wreszcie pryśnie ta jakaś bariera informatyczna lub czym w końcu jest to przezroczyste draństwo, niewykrywalne dla naszych czujników, uwolnieni ludzie nie zechcą stąd odjechać. Taki tu spokój…
Spokój. To właściwe słowo. Jeśli czegoś miałem już naprawdę zupełnie, ale to zupełnie dość, to właśnie spokoju.
Nagłym ruchem, nie powodowany żadną myślą, wyszarpnąłem zza pasa miotacz. Wycelowałem w bok, w kępę zarośli, i strzeliłem. Krótki błysk, a potem błyskawicznie rozprzestrzeniający się ogień. Trzask płonącego chrustu. — i ani śladu dymu. Usłyszałem okrzyk Netta, ale nie zareagowałem na niego. Przesunąłem lufę miotacza ku tyłowi i strzeliłem za siebie, w inną kępę, położoną znacznie bliżej miejsca, gdzie znajdował się uwikłany w sieć kogga. Zerknąłem na stojącą przede mną w dalszym ciągu jak pomnik postać i w końcu wycelowałem miotacz prosto w naszego jeńca.
Nareszcie coś osiągnąłem. W pierwszej chwili nie rozumiałem, co się dzieje, wystarczyło mi jednak, że w otoczeniu w ogóle zaczynają zachodzić jakieś zmiany.
Najpierw spomiędzy zarośli dobiegł tępy odgłos dartej ziemi i łoskot, jakby przez największy gąszcz przedzierało się wielkie zwierzę. Wkrótce okazało się jednak, że to tylko owa podziemna maszyna, naśladująca kreta. W okamgnieniu otoczyła nasypem miejsce zajęte przez osobnika przybyłego znad rzeki i zaczęła się posuwać w moją stronę. Stałem bez ruchu, tylko opuściłem rękę, w której trzymałem miotacz i odsunąłem go od biodra. Nie chciałem dwa razy powtarzać tego samego błędu.
To coś pod ziemią posuwało się teraz wolniej. Grunt nie kruszył się na wzdętej powierzchni, jakby równocześnie coś ryło od wewnątrz, a coś innego uklepywało powstałe wzniesienie. Kiedy nasyp zbliżył się do moich stóp, kret nagle zmienił kierunek. Stałem nadal bez ruchu. Palce zaciśnięte na uchwycie miotacza zbielały mi i zdrętwiały, ale nie czułem tego. Przestałem myśleć, przestałem oddychać.
Nasyp minął mnie w odległości metra. Podziemny świder zaczai znowu pracować szybciej. Zmierzał teraz prosto ku strumyczkowi, nad którym siedzieli ludzie. Kilka, najwyżej kilkanaście sekund, a zetknie się z „groblą” okalającą sześcian Airy, Buka i Kruma. Zacisnąłem szczęki. Mogłem liczyć. Ale nie robiłem tego. Nie zrobiłem nic. — Lan!
— Lan!
— Nett!
— Lan!
— Nett! Jesteście!
Pociemniało mi w oczach. Poczułem na piersi jakiś wielki ciężar, który za chwile uniemożliwi mi zaczerpnięcie powietrza. Przestraszyłem się. Zamachałem gwałtownie rękami i przezwyciężając opór stwardniałych mięśni twarzy odetchnąłem głęboko. Usłyszałem chrapliwy świst, z jakim powietrze torowało sobie drogę do moich płuc. W krtani zapiekło coś boleśnie.
Kiedy oprzytomniałem, nie było już koggi, którego sprowadziliśmy znad rzeki. Przede mną, w milczącym półkolu zatrzymali się Buk Ramanian, Aira i Leo Krum. Za nimi stanęły automaty.
— To my — wychrypiałem bezsensownie. Ujrzałem ich opalone twarze, skamieniałe w wyrazie zupełnego osłupienia. Patrzyli na mnie nadal nic nie mówiąc, następnie zaczęli się niepewnie rozglądać na boki, jakby chcieli spytać, gdzie są, co to za miejsce i skąd się tutaj wzięli.