— Nett — powiedziała półgłosem Aira. — Lan… — dodała zaraz.
Przestałem słuchać. Nie patrząc na nich, podszedłem do „naszego” koggi, który stał, kołysząc się niezdarnie na skrępowanych nogach. Wyjąłem zza pasa nóż i naciągając liny zacząłem je ciąć. Po chwili kogga był wolny. Wolny i u siebie. Nic więcej nie mogliśmy dla niego zrobić…
Podziemna sieć komunikacyjna istniała naprawdę. Uprzywilejowany osobnik musiał stworzyć dodatkowy kanał, żeby porozumieć się z innymi możnymi swojej planety. W efekcie ludzie mogą wrócić na Ziemię.
Czy postąpiono tak kierując się jedynie instynktem solidarności, na który liczyliśmy, podejmując naszą ostatnią „łowiecką” wyprawę na Telmura? Nie byłem tego pewny. Skłonny byłem raczej mniemać, że poddali analizie całą naszą działalność w układzie Ety i wysnuli logiczne wnioski. Nie byli przecież głupi. Zauważyli, że nie zachowujemy się agresywnie, jeśli nie zostajemy do tego zmuszeni. Zniszczyliśmy własne sondy, żeby ostrzec ich kosmiczne pojazdy, zamiast strzelać bezpośrednio do nich. Przywieźliśmy tego obłąkanego z Telmura. Zrozumieli, że nie zagraża im z naszej strony bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Ale zadecydowało coś innego. Po pierwsze doszli z pewnością do wniosku, że skoro odnalazł ich jeden nasz statek, to potrafią tego dokonać również następne. Woleli, żeby Ziemia zostawiła ich już w spokoju, a w każdym razie, żeby nie wysyłała ekspedycji po trupy, bo wtedy te ekspedycje mogłyby zachować się inaczej. Po drugie — jeszcze ważniejszy musiał być dla nich stopień zagrożenia informacyjnego ze strony naszej cywilizacji. Otóż ich zdaniem zapewne dostatecznie wyraźnie dali nam do zrozumienia, że nie życzą sobie kontaktu. A my nie przejawialiśmy nadmiaru ciekawości. Nie szukaliśmy ich centrów dyspozycyjnych, nie zainteresowaliśmy się instalacjami ukrytymi w tych nasypach, nie próbowaliśmy ścigać ich obiektów latających. Zajęliśmy się tylko ludźmi. A więc należało sądzić, że uwolniwszy ludzi, czym. prędzej zapomnimy o ich świecie i drodze, jaka do niego wiodła, poprzez czarną gwiazdę i ruiny strefy Dysona. Czy tak będzie naprawdę? Owszem, gdyby chodziło o mnie. Co do reszty, przyszłość pokaże.
Sieć opadła i kogga stanął wreszcie wyprostowany, w całej swej okazałości. Rozstawił szerzej nogi i zakołysał górną częścią ciała w obie strony. Nagle zrobił krok w moją stronę. Cofnąłem się odruchowo. Zatrzymał się. Chwilę trwał bez ruchu, po czym raptem skoczył do tyłu. Nie sposób było odgadnąć, czy się przedtem odwrócił… Jeśli dotychczas stał zwrócony do mnie przodem, to teraz mógł biec tyłem. Ale cóż znaczą te słowa w odniesieniu do… no, do koggi?…
Kiedy zniknął mi z oczu w przecince, zwróciłem się w stronę uwolnionych ludzi. Stłoczeni przy Budkerze, z przejęciem wsłuchiwali się w to, co mówił do nich wychylony z wieżyczki Nett. Aira chłonęła rozognionym wzrokiem jego chłopięcą, uśmiechniętą twarz. Krum z namysłem kiwał powoli głową. Ramanian stał nieruchomo, spoglądając jakby ze zdziwieniem na swój kompon.
W dalszym ciągu byłem jak odurzony, czułem szum w skroniach i oddychałem z trudem. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że do tej pory zaciskałem szczęki i że bardzo boli mnie noga. Spojrzałem na swoje lewe udo. Przez bandaż, a także i przez kombinezon sączyła się krew.
Wyprostowałem się i podszedłem do grupki, zebranej wokół Budkera.
— Śniadanie na trawie — powiedziałem patrząc bez uśmiechu na Netta. — Był zdaje się taki obraz. Powinieneś go znać…
— Nie wiem, o czym mówisz — rzucił cierpko. — Nie jestem historykiem sztuki. Nie jestem nawet malarzem…
Zapanowało milczenie. Aira, Ramanian i Krum patrzyli na mnie z nie ukrywanym zdumieniem. Wreszcie Buk podał rękę Airze i pomógł jej wejść na pancerz. Nett wciągnął ją do włazu. W ślad za Aira poszli Ramanian i Leo. Wtedy odetchnąłem głęboko, ostatni raz rozejrzałem się po spokojnej polance ze strumykiem, obejrzałem sobie sześcienną budowlę i zerknąłem na świeży nasyp. Następnie sam wgramoliłem się do wieżyczki i zatrzasnąłem nad sobą klapę.
W sterowni panowała ciasnota. Ludzie podzielili się rozłożonymi fotelami. Siedziałem sam przed głównym ekranem, mając za plecami elastyczne oparcie.
Jeszcze raz strzeliłem krótko z dyszy czołowych. Odległość wciąż była zbyt mała. Nie chciałem ryzykować.
Kolorowa szachownica stacji znalazła się na przecięciu nitek celownika. Statek płynął po orbicie, oddalając się od konstrukcji, która stanowiła przedmiot uzasadnionej dumy ziemskich inżynierów.
Dość. Wyciągnąłem dłoń i zatrzymałem ją przez moment w powietrzu, nad pulpitem. Następnie szybko, jakbym się bał rozmyślić, uderzyłem w czerwony klawisz spustu.
Po raz ostatni w ciągu tej wyprawy wzeszło przed nami potworne słońce anihilacji. Tym razem rozpadała się w nicość ziemska stacja badawcza. Wszelkie wielokrotnie ponawiane próby dostania się do jej wnętrza spaliły na panewce. Nie wolno nam było tak jej zostawić. Zawierała zbyt wiele informacji o jej twórcach. Rasa, zamieszkująca ten układ, jest w tej chwili nieliczna i najzupełniej nieciekawa wszystkiego, co dzieje się w bliższych i dalszych światach. Któż jednak może zaręczyć, że tak będzie zawsze? A przecież w końcu chodzi o istoty, które potrafiły przeprowadzić swoją cywilizację z umarłej gwiazdy do żywego układu planetarnego, a następnie skonstruować strefę Dysona. Kto wie, kiedy odezwie się w nich dziedzictwo ciekawskich poszukiwaczy?
Przestrzeń przed nami była czysta.
— Uwaga — powiedziałem, mimo woli zniżając głos — przygotować się. Schodzimy z płaszczyzny ekliptyki…
Statek szedł pełną mocą silników, z każdą sekundą oddalając się od ruin cywilizacji koggów i jej dziwacznie zorganizowanych resztek na planecie samotnych sześcianów.
— Jak to się stało? — spytałem, przerywając ciszę, która panowała od momentu unicestwienia stacji — że opuściliście orbitę na drugiej Telmura?
— Jak to? — zdziwił się Ramanian. — Mon wam nie powiedział?
Spojrzałem w stronę Chippinga, który siedział wsparty o Netta, na położonym oparciu jego fotela, i musiałem się uśmiechnąć.
— Tak się złożyło… — mruknąłem — że nie mieliśmy okazji porozmawiać…
— Nie mogli się ode mnie niczego dowiedzieć — wyjaśnił nieco opryskliwie Chipping — bo zaraz na drugi dzień po waszym odlocie zamiast w bazie, obudziłem się w jakimś sklepiku ze szkiełkami. Kilka minut później zacząłem widzieć w tych szkiełkach bezsensowne obrazki, potem usłyszałem potworny hałas, a wreszcie po prostu sfiksowałem. Jur powiedział, że znajdowałem się w stanie szoku informacyjnego…
— Jakim cudem miałeś się zbudzić w bazie? — zdziwiłem się z kolei ja. — W jakiej znowu bazie?
— Oni zbudowali dla niego prowizoryczną, ale dobrze wyposażoną bazę na trzeciej Telmura, zanim odlecieli — wtrącił Jur. Tak jak było umówione obudził Chippinga, kiedy tylko pozostał z nim sam na sam i teraz wiedział już wszystko, co tamten zapamiętał.
— Właśnie — przytaknął ponuro Chipping. — Tylko że ktoś albo coś obudowało tę bazę taką kryształową piramidą… Myślałem, że oślepłem, kiedy wreszcie udało mi się wyleźć na zewnątrz i spojrzałem na mój pałac. Ale wtedy byłem już chyba nieprzytomny…
— To mógł zrobić tylko ten zwariowany kogga — powiedział Nett.
A więc tak wyglądała prawdziwa geneza „informacyjnego eksperymentu” w postaci obdarzonego pamięcią wzrokową i zdolnością emitowania dźwięków ostrosłupa z pryzmatów. Twór chorego, obłąkanego koggi. Pewnie jego zmącony umysł podsunął mu wspomnienie podobnych konstrukcji, które służyły bądź miały służyć jakiemuś konkretnemu celowi i urządził sobie po prostu zabawę. Zimno mi się zrobiło na myśl, że chory, samotny, pozbawiony aparatury i narzędzi, potrafił mimo wszystko zbudować tę piramidę. Tak. Oni naprawdę umieli zbyt wiele.