— Upraszczasz — powiedziałem. — Ale w zasadzie masz rację. Tak uważam. Kiedyś było inaczej. Kiedyś rodzili się ludzie, wyprzedzający swoją umysłowością epokę… i oni ciągnęli wózek do przodu. Dzięki przypadkowym połowom w morzu informacji udało się naszym przodkom opanować choroby, agresywność, kult posiadania przedmiotów… zgoda. Tylko to było dawno, a sprawy, o których mówiłem, musiały być rozwiązane… tak jak musiał być rozwiązany głód energetyczny, bo bez tego po prostu przestalibyśmy istnieć. Cytowaliśmy tu dwóch mędrców. Zacytuję trzeciego. Przypomnij sobie, kiedy żył
Marks. A przecież to on, już wtedy, powiedział, że podstawowym problemem jego epoki, podstawowym problemem ludzi prowadzących jeszcze wojny, gromadzących w bankach kapitały prywatne, głodujących, umierających na raka i tonących podczas powodzi, jest rozwiązanie sprzeczności między równoczesnym bogactwem i ubóstwem informacji…
Zerwał się ze swojego taboreciku z takim impetem, że aż go przewrócił. Oczy mu zabłysły.
— Człowieku! — zawołał wysokim, niemal piskliwym głosem. — Człowieku! Gdyby współcześni i ich dzieci zrozumieli te słowa Marksa tak jak ty…
— Nie zaperzaj się — przerwałem z uśmiechem. — Chyba nie masz naprawdę zamiaru mnie przekonać… tak jak ja nie chcę nawracać ciebie. A jeśli wspomniałem o twoim malarstwie, to tylko dlatego, że jako dobry funkcjonariusz Centrali zwalczam szum informacyjny pod każdą postacią. A może boję się utyć? Przecież wiesz, że informacja posiada masę. Można się o tym przekonać, badając długo pracujące komputery. Wszystkie wykazują przyrost masy…
— Przeczysz ruchowi, chociaż przed chwilą powoływałeś się na Marksa. Nie muszę ci chyba przypominać, że sensem ruchu jest tendencja do zwiększenia masy, a skrócenia czasu…
— Po jednym zdaniu, po jednej myśli z każdej specjalności i z każdego jej przedstawiciela… niezależnie od epoki, w której żył. Oto sposób na zaspokojenie twojej tęsknoty do zanurzenia się w ożywczym oceanie informacji. Ale rad jestem, że żartujesz. Dobry nastrój będzie ci potrzebny… zresztą mnie także.
Sposępniał. Jego wysoka, szczupła sylwetka zmalała nagle, przygarbiła się. Ustawił ponownie taborecik i usiadł na nim, nisko spuszczając głowę. Po chwili, nie odrywając wzroku od podłogi, spytał cicho:
— Dlaczego właśnie ty lecisz? Ze względu na Airę?
— Nie.
Czekał na coś więcej. Milczałem.
— Skąd wiedziałeś, że tu jestem? — Wracam od Avony.
— Od Avony? — w jego głosie zabrzmiało niedowierzanie. — Ona ci powiedziała?
Wstałem i podszedłem do przezroczystej ściany, za którą rozpanoszyła się bujna, skłębiona zieleń. Nie było tu obsypanych różowym śniegiem migdałowców ani innych kwiatów. Przez szybę nie przedostawał się najcichszy dźwięk z zewnątrz. Pomyślałem, że kto jak kto, ale właśnie on powinien lubić ptaki. Widać jednak wystarczyły mu głosy, które rodziły się w nim samym. I te uchwycone w jego holoformach.
Odwróciłem się. Siedział w nie zmienionej pozycji, wpatrzony w czubki własnych butów. Człowiek, z którym miałem lecieć na koniec świata… Nett. Chłopiec Airy. Komedia…
— Jak to się mogło stać — warknąłem w pasji, nad którą nie potrafiłem i nie chciałem zapanować — że ktoś taki jak ty trafił do Centrali? A może zrobiłeś to specjalnie?
Podniósł się, spojrzał na mnie przelotnie, potem ostentacyjnie utkwił wzrok w swoim komponie. Włączył aparaturę i odetchnął głęboko.
— Widzisz, już wiedzą, że mnie znalazłeś — rzekł niemal pogodnie. — Pewnie sam nie czujesz, że się zgrywasz — dodał nie zmienionym tonem. — Gdybyś był naprawdę taki, jak mówisz, nie rozmawiałbyś ze mną… w każdym razie nie w ten sposób. W Centrali? Może chciałem się przekonać, po której stronie jest racja. A ty? Czy jeszcze pamiętasz, czy też postarałeś się zapomnieć? Nie musisz mi odpowiadać. Ja tobie także nie odpowiedziałem… i nie odpowiem.
Ochłonąłem. To, że nasza rozmowa nie doprowadzi do niczego, było przecież jasne od pierwszej chwili. Po prostu mieliśmy za dużo czasu. Każdy coś robi. Dzisiaj nie zdarza się, aby ktoś poświęcał swój czas, siły i zdolności sprawie, do której nie miałby przekonania. Chyba że byłby Nettem Listurem, malarzem szumu informacyjnego, a jednocześnie funkcjonariuszem tamponady informacji… nazywając rzecz po imieniu.
— Dlaczego? — odezwałem się, najzupełniej niespodziewanie dla samego siebie. — A może chciałem zerknąć za te barierkę… która tobie wydaje się za wysoka? Kto wie?
Przyjrzał mi się z niedowierzaniem i raptem parsknął śmiechem. Opanował się natychmiast i spoważniał.
— Aira zajrzała za wszystkie możliwe bariery — mówiłem dalej. — Te istoty, które kiedyś dotarły do Bety Telmura, także doszły, zdaje się, do wniosku, że są powołane do obcowania ze wszystkim — ciągnąłem spokojniej. — Zainteresowaliśmy się nimi… w końcu to pierwszy ślad obcej cywilizacji, na jaki natrafiliśmy w kosmosie. A teraz polecimy przekonać się, czy ludzie wysłani przez nas w świat takiej cywilizacji jeszcze żyją. Mam nadzieję, że zbuntowaliście stacje solidnie… i że nie pobawiłeś się tam po swojemu przy programowaniu jej aparatury informatycznej. W przeciwnym razie musiałbym ci złożyć gratulacje… choćby właśnie z powodu Airy. Bo inne powody, obawiam się, nie trafiłyby ci do przekonania.
Mówiłem to wszystko bez żadnej myśli. Tymczasem kiedy spojrzałem na niego, już z uśmieszkiem, bo cała ta rozmowa stawała się doprawdy zbyt nonsensowna, ujrzałem nagle twarz zupełnie nie znanego mi człowieka. Zamknął oczy; i zagryzł dolną wargę. Był trupio blady.
2
Odprawa dobiegała końca. Twarze uczonych stały się odrobinę apatyczne, zmatowiały, przygasły. Profesor Mevi Sound przymknął oczy, pod, którymi pojawiły się sine półksiężyce. To on zaproponował Airze pracę w pionierskiej bazie. Należała do jego ulubionych uczennic i asystentek. Stary Sound, główny koordynator programu misji na Becie Telmura. Nie chciałbym być teraz w jego skórze.
Ago Graff, szef Centrali, rozejrzał się po obecnych. Siedzieli w ustawionych w półkole niskich, głębokich fotelach. Sterczeliśmy przed nimi już dobre czterdzieści minut, jak oskarżeni, odpowiadający przed trybunałem jakiegoś tajemniczego bractwa.
— Czy ktoś ma jeszcze pytania? — szef spojrzał w lewo, a potem w prawo, unikając przy tym naszego wzroku. On sam dawno już uznał
sprawę za załatwioną. Jego ludzie dostali zadanie. Odnosiłem wrażenie, że nie przejął się zbytnio nawet tym, co zrobił Nett. Zresztą żaden z obecnych nie zająknął się na ten temat. Nett musiał lecieć. To przesądzało sprawę.
— Chciałbym wiedzieć — odezwał się z namysłem Boukin, patrząc na Sounda — czy przebadano jeszcze raz wszystkie materiały przywiezione przez Netta i innych budowniczych… a także znalezione w zasobnikach pierwszej sondy? Wydaje się wprawdzie wysoce nieprawdopodobne, żeby coś pominięto, ale…
— Wszystkie materiały zostały powtórnie przebadane przez specjalnie powołane komisje — przerwał sucho Sound.
Mak Boukin skinął białą głową, jakby chciał powiedzieć, że tego się właśnie spodziewał. Jego pytanie miało charakter trochę przewrotny. Kiedy wróciła sonda, o której przed chwilą wspomniał, i przywiozła pierwsze próbki żywej substancji, pieniącej się na drugiej planecie Bety Telmura, był kierownikiem Instytutu Planet Granicznych. Sam badał wtedy wydobyte z zasobników próbki. I sam był rzecznikiem budowy w tym rejonie stałej stacji badawczej. Dopiero półtora roku temu został dokooptowany do Rady Wykonawczej, z której ramienia uczestniczył w dzisiejszej odprawie.