Выбрать главу

— Lan — Sound podszedł do mnie i wyciągnął rękę na powitanie, które było równocześnie pożegnaniem. — Pozdrów ode mnie Airę, dobrze?

W tym „dobrze” było coś więcej niż zdawkowe pytanie. Na to ostatnie mogłem spokojnie odpowiedzieć, że nie omieszkam, co też zrobiłem. Na to, czego nie dopowiedział, i tak nie oczekiwał odpowiedzi.

— Do widzenia, chłopcy — żegnał się z nami z kolei Boukin. — Na razie nikt nie wie, że lecicie… i co się stało. Zresztą może nic się nie stało? — spytał sam siebie. — Jednak kiedy zrobicie, co trzeba, świat dowie się o was. Za to ręczę…

Bez słowa skinąłem głową. Mogło to oznaczać podziękowanie, ale nim nie było. Wiedzieliśmy obaj, że świat powita nas jak bohaterów w jednym jedynym wypadku. Kiedy nie tylko sami wrócimy cało i zdrowo, lecz także przywieziemy ze sobą załogę stacji… żywą.

Na najbliższej platformie startowej stał jeden z tych promów, jakimi jeszcze do niedawna wożono wycieczki szkolne na Marsa i do Parku Asteroidów. Wycofany z ruchu, nadal jednak służył ludziom, których nauczono latać na wszystkim.

Zabłysły pierwsze gwiazdy. Niebo czerniało w oczach, minuta, dwie, i mogliśmy powiedzieć, że jesteśmy u siebie.

Na ekranie kontrolnym tor lotu rozwijał się zgodnie z programem. Cel był coraz lepiej widoczny. Pięć matowych kul, połączonych krótkimi mufami. Statek, który poniesie nas do gwiazd.

Uśmiechnąłem się do siebie. Zaraz potem wydałem moją pierwszą komendę, jako dowódca ekspedycji do Bety Telmura:

— Opuszczamy pokład. Sygnał.

— Sygnał przyjęty — odpowiedział natychmiast Jur, który siedział przed centralką komunikacyjną. Ziemia była gotowa przejąć kontrolę nad promem i sprowadzić go z powrotem na majową łączkę. Graff miał swój własny pojazd, błyszczący jak srebrna mucha w blasku reflektorów, oświetlających otwarty właz statku. Stał tam i czekał. Kiedy manewrując pistolecikami gazowymi przepłynęliśmy jeden po drugim obok niego, zmierzając do komory śluzy, usłyszałem w słuchawkach jego głos.

— Pewność i zaufanie — zdobył się na żartobliwy ton. — Przerobili wam nawet kabinę obserwacyjną. Macie tam trzy łóżeczka jak dla trzech krasnoludków. I kilka rezerwowych. Sprawdziłem wszystkie węzły kontrolne. Bez zarzutu.

Stanąłem obok niego.

— Programy są dublowane — ciągnął

Graff. — Macie po dwa pełne zapisy w każdym członie. Wystarczy?

Żaden z nas nie odpowiedział. Nie, żebyśmy mieli mu za złe ten lekko kpiący ton. Ale informacja, jaką nam tym tonem przekazał, była dość wymowna. Mufy, łączące poszczególne kule, z których składał się statek, można było w razie potrzeby odrzucać, tworząc samodzielne pojazdy kosmiczne. W normalnych warunkach tylko dwa spośród pięciu członów były przystosowane do przyjęcia ludzi. Fakt, że tutaj w każdym z głównych elementów zainstalowano awaryjne pomieszczenia dla żywej załogi i wyposażono je w podwójne zapisy danych dotyczących lotu świadczyły, że Centrala liczy się z niespodziankami.

— Możemy lecieć? — spytałem.

— Tak — Ago odwrócił się. Zwolnił magnesy butów i powoli wypłynął w czerń przestrzeni. Za moment dostał się w snop światła naszego reflektora, które odprowadziło go aż do otwartego włazu jego rakietki. Kiedy pancerna klapa powoli zamknęła się za jego plecami, reflektor zgasł.

— Startuję — dobiegł nas głos Graffa. — Powodzenia, chłopcy.

— Do widzenia — mruknąłem. Nett i Jur milczeli.

W komorze śluzy zapłonęło światło i równocześnie drzwi, prowadzące do wnętrza statku, stanęły otworem. Przeszliśmy krótki korytarz i znaleźliśmy się w obszernej kabinie, której półkoliste ściany szczelnie pokrywały wklęsłe tarcze ekranów. Pośrodku stały trzy olbrzymie fotele, opatrzone kłębowiskiem przewodów. Każdy był podłączony do aparatury medycznej, korektury psychicznej i celowników. Przed fotelami stal wąski pulpit z niewielką liczbą kolorowych klawiszy. Dom. Miło pomyśleć, że będziemy mieć do dyspozycji aż pięć takich domów. Normalnie pierwszy człon przeznaczano dla pilotów, w drugim mieściła się aparatura informatyczna, trzeci wypełniały zapasy paliwa, czwarty był właściwie jednym wielkim generatorem kolapsacyjnym, wreszcie piąty stanowił magazyn paliwa, żywności i tlenu. Tam także montowano silniki fotonowe do lotów w obrębie układów słonecznych i w ogóle z szybkościami podświetlnymi. Za tym ostatnim członem, na zewnątrz statku, znajdowało się zwierciadło o średnicy dwunastu metrów. Lusterko dla mieszkańców kosmosu…

Podszedłem do pulpitu, włączyłem wszystkie zespoły, sprawdziłem, czy ich jałowy bieg uwidacznia się w kontrolnych lampkach, po czym usiadłem w środkowym fotelu. Prawy zajął Nett. Po mojej lewej ręce ulokował się Jur Galin.

— Start — powiedziałem cicho, kładąc ręce na pulpicie.

Ekrany ożyły. Na niektórych zaczęły wyskakiwać cyferki, rosnące w szeregi liczb.

Ciążenie narastało. Przez moment ściany statku odezwały się słabiutkim echem zapłonu chemicznego. Następnie nastała cisza. Silniki fotonowe pracowały bezgłośnie.

— Czas?

— Minus trzydzieści siedem.

Za trzydzieści siedem sekund, już trzydzieści sześć, już pięć, opuścimy przestrzeń i czas. Znikniemy z pola widzenia najpotężniejszym ziemskim tachdarom, radioteleskopom i stacjom przechwytującym. Nasze kompony staną. Nie będzie łączności nie tylko ze światem zewnętrznym, lecz także pomiędzy nami. Jedynie połączone zespoły komputera nie przestaną wymieniać informacji, nie ustanie niesłyszalna dla nas muzyka przekaźników, odmierzających drogę do gwiazd.

Wsłuchiwałem się jeszcze w dźwięki kodu, śledząc równocześnie na ekranie bieg danych liniowych, kiedy zabrzmiał głos Jura:

— Sześć… Pięć…

— Załoga, przygotować się do uruchomienia generatora i przekroczenia kolapsu grawitacyjnego — powiedziałem machinalnie.

— Cztery… Trzy…

— Cześć, Jur — mruknął Nett.

— Dwa…

Płaszczyzna ekliptyki na ekranie kontrolnym zatoczyła łuk i strzeliła gwałtownie ku górnej krawędzi tarczy.

— Jeden… Zero…

Odruchowo wparłem się plecami w oparcie fotela, które objęło mnie mocnym, elastycznym kołnierzem. Ekrany rozmazały się w oczach. Czaszkę przewierciło mi nieznośne, wibrujące wycie. Nagle ustało. Ogarnęła nas czerń i cisza. Ostatnie strzępy myśli uciekły z mózgu jak wymiecione przez pocisk, uderzający celnie w sam środek skroni.

Świergot w słuchawkach stał się nie do wytrzymania. Otworzyłem oczy. Z mgły wyłoniły się powoli kontury ekranów. Wszystkie pracowały jak przed chwilą. Przed chwilą…

Ile czasu upłynęło? Rzecz jasna tyle, ile potrzebowały generatory kolapsacyjne, żeby rozwinąć pełną moc i po przekroczeniu punktu krytycznego wyłączyć się automatycznie. Na Ziemi kilkanaście minut. Tutaj dziesięć, sto, tysiąc lub milion lat świetlnych. My przebyliśmy ich pięćdziesiąt. Lat. Kilkaset lat, gdyby przyszło wracać, dysponując jedynie napędem fotonowym.

Odczekałem chwilę, zanim zdecydowałem się unieść głowę. Kiedy to wreszcie zrobiłem, oparcie fotela natychmiast posłusznie uwolniło mój kark i ramiona.

— Załoga?

— Łączność w normie — zameldował natychmiast Nett. — Komputer kończy porównanie pozycji z programem lotu. Statek na torze — dodał, odrywając wzrok od pulpitu i przenosząc go na ekrany.

— Nasłuch?