— Brak sygnałów. Zespoły interpretacyjne uruchomiły sześć dodatkowych sekcji.
Tak. Biedne zespoły. W świecie, z którego przybywały i któremu służyły, nigdy nie miały do czynienia z nie kontrolowanym naporem informacji. Tak samo jak my. Tyle, że my nie byliśmy automatami.
— Przejść na pół ciągu.
— Pół ciągu — odpowiedział jak echo Jur. Przez chwilę sprawdzałem celowniki, biorąc namiary i zamykając pole ostrzału. Następnie zwróciłem się do Netta:
— Zacznij wywoływać stację. W obydwu pasmach zastrzeżonych i otwartym kodem.
— Uhm — przytaknął. Wcisnął kilka klawiszy w swojej centralce komunikacyjnej. Sygnał wywoławczy statku pobiegł ku antenom. Byliśmy dostatecznie daleko od zamieszkanego świata, by pozwolić sobie na posługiwanie się otwartym kodem. W każdym razie dostatecznie daleko od świata, który mógł ten kod zrozumieć.
Stanąłem przed jednym z bocznych ekranów. Kiedy do niego podchodziłem, zauważyłem, że na podłodze porusza się nikły cień mojej sylwetki. Światła w kabinie były wygaszone. A więc witaj nam znowu, kraino słońca.
Beta Telmura. Mała, zagubiona gwiazdka, dostrzegalna z Ziemi na południowym niebie jedynie przez potężne teleskopy. Zbędny punkcik w gwiazdozbiorze Reticulum. Teraz płonęła jasno, zwyciężając blask Alfy Eridana, potężnego słońca o sześciu dziesiętnych stopnia jasności, którego światło przeszkadza mieszkańcom Ziemi sięgać wzrokiem ku Reticulum, a także do sąsiedniego gwiazdozbioru Hydry.
Tachjonowa łączność z Centralą miała tutaj mniej więcej dwie doby opóźnienia. Nadajniki nie potrafią stwarzać przed czołem emitowanych fal kolapsów grawitacyjnych. Na dobre rady nie mogliśmy liczyć. Cztery dni to wieczność. To więcej niż wieczność. To czas.
— Współrzędne stacji — odezwał się Jur.
— Już? — mruknął Nett.
— Sygnał? — spytałem, chociaż było oczywiste, że stacja nadal nie daje śladu życia.
— Cisza — odpowiedział Galin.
Na ekranie płonął miniaturowy biały punkcik. Miejsce przecięcia współrzędnych, wyznaczających teoretyczne położenie ziemskiego obiektu na stacjonarnej orbicie drugiej planety.
Statek zmienił gwałtownie kurs. Teraz spadaliśmy już prostopadle do płaszczyzny ekliptyki.
— Tachdar?
— Mam coś — odpowiedział z wahaniem Nett.
— Jur, komputer!
Półtorej sekundy później padła odpowiedź:
— Statek ekspedycji. Czujniki nie wykazują obecności energii. Maszynownia uszkodzona. Właz prawdopodobnie otwarty…
Wróciłem na swój fotel i utkwiłem wzrok w ekranie. Pośrodku tarczy wyłaniał się w pasmach infraczerwieni wrzecionowaty kształt… jakby jeden z tych przedmiejskich domków, przeniesiony do gwiazd. Takim statkiem przylecieli tutaj ludzie. Nie takim. Tym statkiem…
A więc nie odlecieli. Ich stacja znikła. A statek, który mógł ich zabrać i unieść w bezpieczne miejsce, zamienił się w zlodowaciały strzęp materii, krążący po dalekim, obcym świecie.
— Stopuję — powiedział Jur. Zrozumiałem, że chce uniknąć drogi pomiędzy planetą a wrakiem ziemskiego pojazdu.
Z wyłączonymi silnikami, jak martwy satelita, nasz statek zatoczył łuk. Ekrany pociemniały. Następna korektura położenia sprawiła, że na ich tarczach, wszystkich poza tymi, które przekazywały wyniki analiz przeprowadzonych przez zespoły komputera, ukazała się ogromna, opalizująca, lekko przypłaszczona kula. Druga planeta Bety Telmura.
Byliśmy na miejscu.
— Nasłuch? — powtórzyłem po raz chyba dziesiąty w ciągu ostatnich kilku minut.
— Zero.
— Przejdź na wszystkie pasma.
— Bez tłumików? — burknął Nett. Właściwie nie było to pytanie. Raczej powrót do naszej rozmowy… na Ziemi. Nie podjąłem rękawicy.
Jur zrobił jeden ruch dłonią nad pulpitem centralki komunikacyjnej, jakby chciał złapać muchę, która przysiadła na jakimś klawiszu.
Kabinę wypełnił dziki wrzask. Na próżno szukałbym innego określenia. Impulsy świetlne i radiowe, mowa dalekich słońc, galaktyk, ognistych i niewidzialnych obłoków. To wszystko było czymś zwyczajnym. Dźwiękowa gazeta próżni, którą ziemska nauka uczyła się czytać przez stulecia, stukając wśród informacyjnego mięsa drobnych ogłoszeń matrymonialnych. „Zintegrowana cywilizacja technologiczna, samotna nie ze swojej winy, pozna inną cywilizację kierującą się normami etycznymi…”
Tak, ale to, co zazwyczaj niosło całą treść wiadomości próżni, przełożonych na język dźwięków, tutaj było zaledwie tłem dla wszystkich możliwych i niemożliwych sygnałów, w których jednakże — co stanowiło istotę ponurej zagadki planety — naszym zespołom udawało się wyróżnić jakieś urywki ciągów logicznych, jakby miliard ludzi naraz czytało na głos miliard książek, napisanych w różnych językach i tylko momentami jeden lektor brał górę nad pozostałymi. Oto skrót sytuacji, w jakiej znajdowała się ludzkość przed rezygnacją z żywiołowego rozwoju nauk, badań, publikacji. Permanentny, narastający w postępie geometrycznym cyklon informacyjny. Nett znalazł się w swoim żywiole.
Gdzieś w głębi statku zbudził się cichutki, przeciągły jęk, jakby ktoś delikatnie sunął palcem po napiętej strunie. Aparatura była przeciążona.
— Wyłącz sekcje znaczeniowe — powiedziałem. — Teraz dwie godziny snu. Dobranoc.
Otworzyłem oczy. Komputer statku uruchomił już chyba wszystkie rezerwowe sekcje selekcyjne. Pomyślałem, że właściwie należałoby wyłączyć bębny pamięciowe, bo w przeciwnym razie wrócimy z materiałem, którego nikt nie rozgryzie nawet za milion lat. Ale na razie ich rezerwa wciąż jeszcze była znaczna. A nuż dzięki przypadkowi, leżącemu poza wszelkim rachunkiem prawdopodobieństwa, trafimy jednak na jakiś ślad?
Cztery godziny i piętnaście minut temu opuściliśmy Ziemię. Ściśle mówiąc nie Ziemię, lecz orbitę okołoziemską. Ale tutaj to oznaczało jedno.
Zwróciłem się do Jura.
— Po śniadaniu przewietrzymy się trochę. Trzeba obejrzeć z bliska tę gadułę..
— Chmury — mruknął.
— Właśnie — uśmiechnąłem się. — Spróbujemy się przekonać, jak wyglądają od dołu.
— Czy nie powinniśmy najpierw zbadać statku? — nerwowo zapytał Nett.
— Jeżeli tam ktoś jest — odpowiedział mu Jur, zanim zdążyłem się odezwać — to znaczy, że nie ma nikogo. Jestem za tym, żeby wrak zatrzymać na deser.
Skinąłem głową. — Nett zostanie tutaj i będzie słuchał — zadecydowałem. — A nuż stracą cierpliwość i wymienią jakieś uwagi na nasz temat?
Druga Bety Telmura nigdy nie wykształciła własnej cywilizacji. To jakaś inna kosmiczna inteligencja przywłaszczyła sobie tę planetę. Wysłała swoich informatyków, którzy odlatując, pozostawili po sobie sztuczną substancję organiczną. Była to swoista hodowla, ewoluująca w jednym kierunku. Jej przeznaczeniem było ekstrahować informacje bezpośrednio z natury i przekazywać je… właśnie, komu?
O bardzo podobnej „hodowli” myślano kiedyś i u nas. Ba, istniały nawet prace teoretyczne, modele i projekty konstrukcyjne. Ich twórcami byli genetycy, cybernetycy i bionicy. Pracowali, ożywieni świadomością, że samoistna ekstrakcja wiadomości bezpośrednio z natury jest jedyną drogą do wyczerpania potencjału informacyjnego kosmosu.
Cała impreza pozostała na szczęście w sferze teorii. Czerwone światło, którego zabrakło pierwszym entuzjastom, pojawiło się jednak w porę, by zapobiec przejściu do stadium poszukiwań technologicznych i eksperymentowania. Gra toczyła się o najwyższą stawkę. Nie chodzi przecież tylko o dezintegrację, jaka musiałaby nastąpić w wyniku oderwania masy informacyjnej od możliwości praktycznych zastosowań. Niepokój człowieka jest wieczny. Uczeni zaczęliby się szamotać w beznadziejnym pościgu za narastającymi lawinowo informacjami ze swoich dziedzin. A to byłby już dzwon na pogrzeb całej cywilizacji. Coś, czego nie rozumiał Nett. Coś, co powinien był zrozumieć… jako funkcjonariusz Centrali.