Выбрать главу

Teraz polecimy posłuchać, o czym donosi wszechświat. Okrążymy tą drugą planetę Bety Telmura kilka razy, po możliwie ciasnych orbitach. Następnie zbadamy rozbity statek misji badawczej. Potem odwiedzimy najbliższy z trzech księżyców planety, z którego dowożono materiały potrzebne do budowy stacji. Swego czasu pracowały tam automaty i kierujący nimi ludzie, którzy zostawili po sobie prowizoryczną bazę. W końcu i ona mogła dać schronienie badaczom, jeśli sytuacja zmusiła ich do opuszczenia zarówno stacji, jak i macierzystego statku. Dalej pozostanie nam już tylko przebadanie całego układu. Ostatecznie i sama stacja orbitalna miała swój własny napęd, od biedy mogła się więc przeobrazić w kosmiczny pojazd średniego zasięgu. Spenetrujemy wszystko. Zajmie nam to kilka lat… oczywiście, jeśli przedtem nie znajdziemy jakiejś wskazówki ani na planecie, ani we wraku statku, ani wreszcie na tym księżycu, który przed chwilą ukazał się na ekranie i świecił teraz, jakby chciał nas oszukać, wmówić nam, że nigdy nie opuściliśmy orbity okołoziemskiej i że te widoczne na nim plamki mają dobrze znane, ludzkie nazwy.

Śniadanie zjedliśmy w milczeniu. Następnie Nett wrócił na swoje miejsce przed pulpitem, a my z Jurem ruszyliśmy w stronę śluzy. Kiedy właz rozsunął się, wpuszczając do komory przestrzeń i gwiazdy, ujrzeliśmy oświetlony białymi lampkami otwarty hełm małego pojazdu zwiadowczego, przystosowanego do lotów w atmosferze. Jedno lekkie odbicie pozwoliło nam znaleźć się w jego kabinie. Kiedy podłączyliśmy się do aparatury pokładowej i zacisnęliśmy końcówki przewodów tlenowych, kabina zamknęła się. Wyglądało to tak, jakby nad naszymi głowami złożyła swoje przezroczyste skrzydełka wielka, czarna ważka.

— Nett? — rzuciłem do mikrofoniku, umieszczonego wewnątrz kasku, w sąsiedztwie czujników promieniowania i namiaru oraz kontrolnej lampki zapasu tlenu.

— Gotowi? — odpowiedział pytaniem.

— Startujemy. Sprawdzaj od czasu do czasu, czy komputer daje nam namiar… i czy dostaje go od nas. Jeśli nas zgubisz — zrobiłem krótką pauzę — czekaj w tym samym miejscu trzy doby. Potem wracaj na Ziemię. Zakazuję podejmowania poszukiwań. Jasne?

— Nie — szczeknął.

— Nie szkodzi. Trzymaj się — zakończyłem.

— Cześć, Nett — powiedział Galin.

W słuchawkach odezwał się jakiś niewyraźny pomruk, ale w tym samym momencie przemówiły silniczki naszego ptaszka. Tak właśnie nazywaliśmy między sobą pojazdy tego typu. Ptaszki. Może dlatego, że ich sygnał wywoławczy, w porównaniu z dostojnym kodem wielkich jednostek, przypominał trochę ćwierkanie?

Z dwóch ekranów, w jakie wyposażona była kabina stateczku, jeden przekazywał nieustannie drogę naszych sygnałów radiowych, tachdarowych i laserowych. Trafiały w glob, kłując go równym, gęstym ściegiem, oczywiście pod chmurami, tak że nie wiedzieliśmy, czy przemawiamy do pustyni, oceanu czy też do pasma najwyższych na planecie gór. Te chmury przedstawiały obraz zbitej, sprasowanej substancji. Ich barwa zmieniała się. Z brudnobiałych stały się żółtawe, potem sczerwieniały, by wreszcie ukazać nam całą gamę tęczy, podziurawionej ogniskami jaskrawych błysków.

— Wenus — mruknął w pewnym momencie Galin.

Tak. To rzeczywiście przypominało trochę Wenus, oglądaną z wysokiej orbity. Ale tam mimo wszystko chmury były jakieś… łagodniejsze, jeśli można użyć takiego określenia w stosunku do chmur.

Warstwa obłoków była cieńsza, aniżeli wynikało to z danych przywiezionych przez pierwszą sondę, lub też mieliśmy po prostu szczęście. Dość że po upływie zaledwie ośmiu minut ekrany pojaśniały. Chwilę jeszcze ściany kabiny zasnute były mgłą i nagle otworzył się pod nami rudozielonkawy ląd. Gładka, horyzontalnie sklepiona równina. Ocean.

Na horyzoncie ukazała się falująca nitka brzegu, nad którą w czerwonej mgiełce majaczyły góry. Od kiedy wyszliśmy z chmur, ruszyły automatyczne kamery pojazdu. Wrócimy z dokładną dokumentacją topograficzną globu… i co z tego?

Dane, dotyczące atmosfery, są zanotowane w bębnach pamięciowych statku. Nie jest ona nawet trująca. Taka zwariowana mieszanina, z pewną zawartością tlenu. Podobnie jak ów ocean bezpośrednio pod nami, o którym wiedzieliśmy, że to on właśnie został przez kogoś przekształcony w swoisty kombinat informacyjny. To znaczy nie sam ocean, ale wprowadzone do niego pierwociny życia, pozbawionego bodaj takich perspektyw, jakie są udziałem najpospolitszych aminokwasów. Przeznaczeniem tej papki jest trwać w nie zmienionym stanie przez tysiące, miliony i miliardy lat. Każda z jej cząsteczek to pewnego rodzaju antena odbiorczo-nadawcza, bez selektorów, bez nadrzędnych węzłów semantycznych i sumatorów. Wymyślił je geniusz niepojęty dla ludzkich umysłów — nie potrafilibyśmy odtworzyć warunków programu, który umożliwił realizację tej aż tak bardzo sprzecznej ze znanymi 'nam prawami materii ożywionej konstrukcji genetycznej — ale geniusz chory, obłąkany, oślepły. Świat stworzony przez ucznia jakiegoś boga, który natychmiast po akcie kreacyjnym zapomniał magiczną formułkę, zdolną powstrzymać rozpętany żywioł informacyjny natury.

Zaczęło się ponoć od cząsteczek alkoholu, tak przynajmniej orzekli nasi uczeni zbadawszy próbki, pobrane przez ową sondę, której tropem mieli następnie ruszyć ludzie. A więc alkohol, a potem chyba sztuczne burze termonuklearne… i jakaś trwała blokada ewolucyjna, niezrozumiała dla naszych bioników. W efekcie tego wszystkiego, niby krzyk ostatecznej rozpaczy, powstało życie… takie właśnie. Kim byli ci, którzy zafundowali sobie tego rodzaju pomnik? Gdzie są teraz… jeśli w ogóle jeszcze są? Co się z nimi stało?

Weszliśmy na linię równika i lecieliśmy niby powietrzna rozgłośnia, wzywająca stale tych samych, nie istniejących słuchaczy.

Nikła szansa oddalała się jednak, w miarę jak powtarzaliśmy pętle nad wrzeszczącymi oceanami, nad pustkowiem lądów, pod pustynią chmur. W końcu osiągnęła zero. Stało się to po upływie trzech dób, po przeczesaniu antenami całej skorupy globu, trzech dób, w czasie których na zmianę z Jurem spaliśmy w sumie po dwa kwadranse.

Dokładnie siedemdziesiąt dwie godziny od momentu opuszczenia przez nas macierzystego statku, jego klapa otwarła się ponownie na nasze przyjęcie.

Przespaliśmy dzień i noc czasu pokładowego. Po przebudzeniu odruchowo przebiegłem wzrokiem ekrany, a stwierdziwszy, że nie zarejestrowały niczego, czym warto byłoby zaprzątać sobie głowę, poszedłem do łazienki, gdzie spędziłem następną godzinę. Po mnie wszedł tam Jur i również nie było go bardzo długo.

— Teraz także polecicie wy dwaj? — spytał cierpko Nett, kiedy opróżniwszy pewną liczbę pojemników z żywnością, bez słowa spojrzeliśmy sobie z Jurem w oczy.

— Tak samo jak przedtem — odpowiedziałem z naciskiem, odrobinę twardszym tonem, aniżeli to było niezbędne. Wspomnienie tego, co on nazywał „szumem”, wbrew mojej woli burzyło we mnie krew.

Ptaszek czekał już przed śluzą, dokładnie tak samo jak za pierwszym razem. Kiedy osłona kabiny zamknęła się nad naszymi głowami, znowu uderzyło mnie podobieństwo jej ruchomych segmentów do skrzydeł wielkiej ważki.

3

Zapaliliśmy wszystkie reflektory, ale ptaszek był zbyt małą jednostką, by oświetlić cały ziemski statek, który przebył dziesiątki parseków, aby tu zakończyć swoją wędrówkę. Długo krążyliśmy wokół niego, posługując się jedynie silnikiem dziobowym, zanim wyrobiliśmy sobie pogląd na to, w jakim naprawdę jest stanie.