Wilki muszą wędrować. Ludzie polują na nie w znajomych lasach i palą im sierść. Dlatego nie należy przystawać, przyglądać się zbyt długo, rozmawiać. Atak przychodzi zbyt szybko. Wzięłam dzisiaj zbyt duża dawkę kokainy. Zawsze, kiedy ucieka mi myśl w stronę dzieciństwa, muszę natychmiast uzyskać stan nieważkości. Inaczej roztrzaskuje się na pierwszym wspomnieniu.
Czułam, że nadchodzi, że mnie oszukuje, nawet ona, moja śmierć, przepływa przeze mnie codziennie jak rzeka płynie wiekami przez to samo miejsce. Nie był to kres. Czekałam na transformację.
Ojciec nie wytrzymywał nacisku, odnalazł swoje miejsce w butelce. Był to jego osobisty pakt ze śmiercią. Wysoko procentowy alkohol. Dokładnie przyklejony do dna szklanej postaci. Od tej pory stał się bełkocącym facetem, zawsze leżącym obok łóżka. Nigdy nie zdążył się do niego doczołgać, w cuchnącym uryną ubraniu. Kiedy za długo się kiwał w takt swojej choroby sierocej, powalałam go słabym pchnięciem, a on miał w oczach prośbę i żal, i ulgę, i przekleństwo. Matka usiłowała zachować pozory, uśmiechała się do sąsiadów i rozmawiała o pogodzie, o cenach żywności i kryzysie ogólnokrajowym.
Nikt, absolutnie nikt nie przeczuwał do Końca, co naprawdę się TU wydarzyło i kto zawinił.
Kiedy wszystko obejmowałam wzrokiem i przyglądałam się naszej sytuacji, nadchodziło przekonanie, że całość jest jedynym sensownym rozwiązaniem naszej egzystencji, zanurzonej w specjalnej odmianie obłędu i cierpienia.
Całością był brak miłości.
Potajemnie przygotowywałam cios przeciwko sobie jakbym była blisko zdobycia ostatniego szczytu. Tylko głupiec pragnąłby odmiany i szczęścia, które nie istnieje. Sny. Na początku były proste. Często skradałam się z zapałkami. Czy przypominałam dziewczynkę z baśni Andersena? Dlaczego matka tak często mi ją czytała? Byłam zbyt mała, aby zaprzeczyć. Czy muszę wychodzić na ulicę? Stos płonie, pieszczony delikatnymi podmuchami wiatru. Spokojnie wychodzę z pomieszczenia, którego nie znam. Głos woła: Odejdź, ja dokonam reszty zniszczenia.
Chcę oglądać ogień jako misterium gry.
Bajka o dziewczynce z zapałkami kończy się niezmiennie na tej samej stronie, w identyczny sposób.
Policja czekała aż zdradzę się słowem, lecz nikt nie dostrzegał wibracji wzroku, pulsującego arytmicznie serca, nikt nie zaglądał do tajemnicy mojego umysłu. Zawsze masz pewność, że umrzesz, i ta doskonała myśl dodaje ci sił. Można nawet powracać w opustoszałe ruiny wspomnień, przeklęte imiona.
Nie pamiętam o czym mam pamiętać.
Jedyna ulga od roku w snach nie topię się w gnojówce.
Były takie dni, które dawały złudzenie nowego czasu, a przeszłość zdawała się być zapomnianymi planetami, które być może zostały już odkryte, lecz są zbyt odległe, by ściągały wspomnienie.
Byłam kolorowym motylem, który zachwyca w locie i zakłuty pod szkłem. Mogłam nie istnieć. Głód miłości, który wcześniej atakował mnie z żebraczą zawziętością, nagle ustał. Percepcja. Spostrzeganie. Musiałam nauczyć się patrzeć. Dostrzegać przedmioty i ludzi, zdarzenia. Inaczej mogłam wszystko przegapić, nawet swój nałóg. Udawałam przecież, że nie istnieje.
Dlatego tak mocno mnie unikała. Butelka pod oknem, ptak na parapecie okna mego pokoju, zarys szafy, puste zwierciadło, druga butelka, ołówek obgryziony na klasówkach, dziura w lewej skarpetce, symptomy, kompleksy, kleksy, seks. Zaniki dzieciństwa. Nie mogłam tego omijać. Inaczej mogłam być skazana na wieczność. Śmierci nie wolno było zdradzić swojej tajemnicy. Sama ją odkrywałam przyglądając się agonii ojca. Cały odcień skóry, brązowe oczy przypominające korę młodego dębu, czerń włosów jak nieoświetlona strona Księżyca, zmierzwione, przypominające sierść po deszczu. To wszystko zabrałam ojcu.
Byłam cieniem matki, jej wyglądu, niepoprawnej dobroci na granicy oszustwa, szlochu, który wybuchał przy każdym wzruszeniu, wypełzał z oczu, osaczał pajęczą siecią pozorów i chciał zarażać, ciepłego dotyku zmrożonej dłoni. Nie mogłam być po jej stronie, już nie potrafiłam.
W dzieciństwie zdążyłam poznać naturę morza. Jego bezmiar był w stanie przyjąć mój niepokój, podobny do falowania, nagłych sztormów i wyciszenia. Często pozostawiano mnie samą na dzikich, pustych plażach. Tam potrafiłam sobie wyobrazić, że wszyscy mnie kochają. Brakuje mi tlenu. To na razie problem nielicznych. Sądzę, że za sto lat podusi się większość ludzi. Chyba, że staną się istotami beztlenowymi.
Seks zaczął powstawać we mnie jak przyczajone zwierzę, wygłodniałe, węszące podstęp. Tęsknota wielu mężczyzn za burdelami jest oczywista i zrozumiała. Owładnięci ciemną stroną popędu, z natury swej poligamiczni, z przymusem sprawdzania się wobec wielu kobiet, obwarowani zakazami w systemach społeczno-religijnych, cierpieli męki piekielne. Żyłam w przekonaniu, że większość mężczyzn myśli jedynie o sposobie umieszczenia członka w jakiejkolwiek kobiecie.
Zaczęłam być zaczepiana pod hotelami przez mężczyzn w średnim wieku, przeważnie na delegacjach, w tanich garniturach i z niespokojnym głodem w oczach. Umykałam pospiesznie, zadowolona z ich rozczarowania i mokrych plam w kroczu. Uczyłam się wtedy nocować na dworcach w specjalnych kryjówkach dla bezdomnych, gdzie policja nie zagląda w obawie o własne życie, a także w obskurnych, zarzyganych klatkach schodowych, zatęchłych strychach, czy w budce telefonicznej, skąd przepędzali mnie dzwoniący. O tak, budka telefoniczna to prawdziwy salon dla jednej osoby. Problem polega na tym, że musisz przybrać kształt embriona.
Niekiedy odwożono mnie do domu, już bez wstępnego przesłuchania czy pobierania odcisków palców. Do aresztu się nie kwalifikowałam, wychudzona, z zaciętą twarzą, niemym wzrokiem i zagubionymi gestami.
Za każdym razem upewniałam się o nieuchronności losu, jaki tkałam misternie w marzeniach.
Nie było we mnie żadnej chęci zmiany. Któż mógłby mnie przytulić? Lekarze wahali się pomiędzy rozpoznaniem schizofrenii a autyzmu dziecięcego. Mylili się w obu przypadkach. Zdarzało się, że mój czas powracał do ziemskiego systemu i oznaczał CZAS LUDZI, KTÓRZY NAJCZĘŚCIEJ PRZECHODZĄ OBOK. Wiem, że moja śmierć już wtedy byłaby dla wielu wybawieniem, lecz diabeł kocha uzdolnione dzieci i czuwa, by los przedwcześnie nie popsuł mu planów. Taka dusza musi dojrzeć w swoim szaleństwie, wykoślawić się, przyjąć stan zniekształcenia.
Jakże miłosierny musi być Bóg, który przebacza. Chociaż nie jest to takie pewne. W przypływie poczucia osaczenia, że grzech śmiertelny staje się jedynym piętnem, modlę się żarliwie, lecz czuję, że Niebo milczy tak, jak ja sama zamknęłam się na świat ludzi. Zostałam zgwałcona przez trzech młodych mężczyzn, w 16 roku mojego życia, w nocy, w jednym z parków obcego miasta, dokąd zawędrowałam po zbyt dużej dawce alkoholu. Nigdy nikomu się do tego nie przyznałam. Odtąd spoglądam na mężczyzn z wystudiowaną nienawiścią. Wspomnienie tamtej nocy wyzwalało we mnie niepohamowaną agresję, wystarczył niewielki bodziec kadr filmu, przeczytany fragment książki, przypadkowy dotyk dłoni męskiej.
Atakowałam z furią wszystkie przedmioty przypominające kształtem penisa. Podczas badania lekarskiego dostałam torsji, kiedy lekarz usiłował zbadać moją pierś. Wtedy po raz pierwszy popełniłam samobójstwo.
Odsłona druga: Początek nałogu
Wrzesień 1990
Czas jest obecny.
„Potem trzeba skończyć z grą, stłuc lustro i przekroczyć granicę, za którą absurd
przezwycięża siebie.”
Albert Camus
„Człowiek zbuntowany”
Weszłam ponownie w swoje ciało. Control yourself. Jeżeli Bóg istnieje w świadomości ludzi, to po zniszczeniu człowieka przez samego siebie, dokąd się uda? Czasami dobrze jest się wyrzygać. To oczyszcza i daje do myślenia. Uczyniłam to wczoraj, w drodze do Warszawy, w expresie Opolanin. Przedawkowałam, a także niepotrzebnie po zażyciu narkotyku wypiłam sok dla dzieci typu Bobofrut o smaku morelowo-jabłkowym. To jest lepsze od sraczki, którą przeżyłam w pociągu tej samej relacji tylko w innym terminie. Sraczka trwała całą trasę, czyli trzy godziny. Rzyganie jedną minutę.