Kara śmierci wydana przez społeczeństwo jest zbrodnią doskonałą, prowadzi do samobójstwa ofiary i nie ma winnych. Dom to także społeczeństwo, według praw logiki oczywiście.
Usiłowałam się bronić, lecz kto oskarży wszystkich. Unikałam spotkań, cicho skradałam się ulicami miasta, niekiedy atakowana przez szlachetne kobiety, które współżyją z mężami dwa razy do roku.
Mimo wszystko była jeszcze szansa na ratunek. Na zachodzie koneserzy poszukiwali moich obrazów i mnie samej, by porozmawiać, poczuć aurę sztuki, która wtedy mnie otaczała.
Wykazywano tam zrozumienie dla czasu przeszłego. Siła moja była podwójna, walczyłam z nałogiem i twórczą izolacją.
Potrzebowałam czasu by o mnie zapomniano, by zajęto się nową wojną, czy przewrotem politycznym. Tłum zawsze szuka nowych ofiar, stare są nudne i nie emocjonują. Pieniądze ze sprzedaży obrazów pozwalały mi na życie w komforcie i swobodne podróżowanie. I czas niepoganiany, niezmącony sprawami do załatwienia płynął inaczej, dostojniej, przeżywany dosłownie, z dziwnym namaszczeniem.
Ci, którzy pozostali w mieście, nadal mnie zjadali, przeżuwali i wypluwali z objawami stałej niestrawności. W koszmarach sennych widziałam jak mnie rozrywają na części, opalają włosy, wyrywają trzewia, zgniatają w mechanicznej prasie.
Coś gnało mnie do miasta z powrotem. Może w innym miejscu na świecie nie potrafiłam cierpieć? Nie wiem.
Myśli o samobójstwie działały na mnie zawsze jak pieszczoty niespełnione w fantazjach. Powróciłam do miasta otoczonego wysypiskami śmieci, zaczęło mi brakować pieniędzy i nie było chętnych do otwierania pokoi hotelowych w niskim ukłonie i butelek szampana. Myślałam o szaleństwie Wirginii Wolf. Będąc trzeźwą nadrabiałam zaległe lektury, lubiłam czytać, zatapiając się w życie na zapisanych stronach. Wirginia pomiędzy pisaniem książek, które powstawały podczas ciszy morskiej, w czasie burzy wykrzykiwała swoją rozpacz, zamykana w pokoju sypialnym. Byłam jedną z jej fal, której nigdy nie spotkała. Jak mnie oskarżano, raniono, opluwano, dopóki któreś z dzieci porządnych ludzi nie popadło w narkomanię. A wtedy oczy ich gasły z pożaru nienawiści, szpony tępiły się, ślina zamierała. I właśnie wtedy pragnęli mnie poznać, zapytać o istotę choroby i sposób ratowania dziecka. Nikt, ale to NIKT nie chciał usłyszeć prawdy. Nie mogłam im udzielić żadnej rady. Byłam na początku grzęzawiska, jeszcze tego nieświadoma, doskonale oszukująca siebie, z zaprzeczeniem w sercu.
Po śmierci narkomana głupota wędruje po Mieście, z obojętnością przygląda się innym skazanym. Każdy ukrywa jakiś nałóg seks, pieniądze, alkohol, władzę, sadyzm. Jedynie wspólne palenie papierosów jest przyjmowane ze zrozumieniem i nikt nie przeklina chorych na raka płuc czy krtani, współczuje im, odwiedza w szpitalu i chodzi na pogrzeby z mową pośmiertną o zasługach. Ten gatunek samobójców jest zawsze uświęcany. Nigdy nie potrafiłam tego zrozumieć.
Listy od matki. Suche fakty, pozdrowienia, gratulacje. Żadnej obietnicy spotkania, żadnej czułości.
Problem nieporuszany, przemilczany, nie istnieje.
Ludzkość nadal domagała się, bym uczestniczyła w szaleństwie ich życia. Byli agresywni, zaborczy.
Poczułam nową MOC, powstała nowa generacja obrazów, która samą mnie zadziwiła. Utrwalić obraz statycznie tj. na płótnie, by był dynamiczny, tak jak żył pełnią życia w mózgu. Wszędzie bałagan, bałagan, którego nie zdążę już uporządkować. Nigdy tego nie dokonałam.
Zrywałam się z krótkiego snu w środku nocy i wołałam: Nie ma, nie ma Basikoki, nie istnieje, odeszła. Jestem wolna, wolna, daleka, bez korzeni, bez wysp, bez zranionych skrzydeł, obnażona jedynie w swej sztuce.
Nie byłam wolna.
Praca, mordercze tempo, które sobie narzuciłam z wiarą, że stanę przed NIMI bez poczucia zagłady, spowodowały załamanie fizyczne. Uparcie przygotowywałam się do następnej wystawy. Świnka morska to było coś, to była żywa istota na wymarłym terenie. Przemawiałam do niej godzinami i wtulała się we mnie z ufnością, dreptała powoli wśród pędzli i farb, malując futerko odcieniami obrazów. Świnia była zupełnie przyjaźnie nastawiona do świata, przed snem w ciągu dnia nieruchomiała na chwilę, wsłuchana w muzykę świtu. Świat świni jest prosty, wydalanie i wchłanianie pokarmów, odrobina czułości. Schronienie na moich kolanach podczas burzy.
Nowy kochanek miał artystyczną duszę i wielkiego kutasa. Wielki Mag, kiedyś psycholog, mawiał w chwilach słabości, że w tym kraju trzeba być albo wielkim terapeutą, albo wielkim oszustem, by nie zginąć z głodu. Zajmował się drobną wytwórczością, nie wiedziałam jakiego rodzaju lecz podejrzewam, że płodził dzieci za opłatą. Przyszedł na moją wystawę wiedziony instynktem samca i od razu uległam jego czułościom wypowiadanych sądów i napiętym rozporkiem. Jego trochę niezdarne a jednocześnie celowe ruchy dawały mi złudne poczucie bezpieczeństwa.
Przestały mnie przerażać własne obrazy. Odnalazłam swój czas w półcieniach, odbiciu na płótnach, w plamie. Ból, który otwiera się po to, by gwałtownie zgasnąć.
Zaczęłam wyobrażać sobie dom. Moja twarz zmieniała koloryt, promieniowała łagodnością. Zniknęła dawna szarość cery. Każdej nocy stawałam się kochaną kobietą. Był to czas subtelnej erotyki, tworzenia sztuki zbliżenia z ukochanym człowiekiem. Był to jedyny realny czas.
Niebezpieczne noce powoli wracały na swoje miejsce. Sumienie, czym ono jest. W lustrach były inne twarze, nie nasze. Kokaina powracała jak stara przyjaciółka. Obrazy sprzedawały się jak złote jajka. Nie pamiętam, od którego momentu zaczęłam przeliczać pieniądze na dawki koki. Robiłam to automatycznie przy każdym rachunku. Myśl o narkotyku krąży jak elektron wokół jądra. Rozbicie atomu jest możliwe. To nowa śmierć. Ile razy trzeba upaść, by podnieść się ostatecznie? pytałam Boga z każdym szarpnięciem tęsknoty za jednym strzałem.
Czy istnieje naprawdę realny ratunek z narkomanii? Tamtej Barbarze się udało, ale czy do końca? Rzecz niemożliwa, która się spełnia, prawie na granicy cudu. Realne nieprawdopodobieństwo!!!
Dzisiaj czuję się trochę lepiej. Bóle się zmniejszyły, staram się nie przyglądać ciału. Kiedy siebie nie widzę, mam złudzenie, że jeszcze coś pozostało.
Zbliża się połowa września. Skreślone w kalendarzu dni udręki, ostatnie spojrzenia w przeszłość tak zamazaną. Już od dawna nie wychodzę z domu, prawdopodobnie nie potrafię chodzić, zanik mięśni jest całkowity. Świat tak doskonale obchodzi się beze mnie. Narkotyki dostarcza mi stary dystrybutor, może z litości, a może śmierć mu nakazała.
Nie sądzę bym potrafiła wytrzeźwieć na ostatnią chwilę, zmiany są tak wielkie, że nawet bez jednego zastrzyku o stałej porze organizm sam się przestawia na inne funkcjonowanie, tę znajomą falę całkowitego zaprzeczenia bytu.
Śmierć mnie na koniec nie zawiodła. Obdarowała mnie świadomością wbrew mej woli. Cały miesiąc powrotu do wspomnień.
Los wydał mi się wstrętny i zawiniony. Podczas jednej nocy znalazłam na przedramieniu kochanka nakłucia. Był heroinistą i grał wobec mnie doskonale rolę kamuflażu. Spokój, który mnie zwiódł, który fascynował, który zdawał się być wyciszeniem dojrzałego mężczyzny, był jedynie sennym otępieniem ćpuna.
Poranne krople rosy rozsypują się tak szybko.
Bóg siedzi na słońcu i przygląda się ludziom. Jednych obdarza życiodajnym ciepłem, innych opala do granicy bólu.
Poranne modlitwy o uleczenie nie miały sensu. Nie chciałam tego. Byłam wypaloną planetą, której Bóg nie obdarzył życiem. Nie, to nie było tak. Nie chciałam skorzystać z innej możliwości wyboru. Narkomania była sposobem na życie, tj. sposobem na śmierć. Kochanek egzystował na codziennych dawkach heroiny. Jego śliczny penis stał się pomarszczonym członkiem starca. Zmuszał mnie do zarabiania pieniędzy na jego towar, bił mnie po twarzy wychudzonymi dłońmi. Jeszcze trochę malowałam. Obrazy drażniły tematyką ciała skręcone na głodzie, porażone nagłą śmiercią, szły jak woda. Doprawdy ilu ludzi pragnie się umartwiać.