Выбрать главу

— To właśnie mam wziąć? I mamy zainstalować cały ten bajzel tylko po to, żeby sobie wypłynąć na zatokę na jedno popołudnie i szukać wielorybów? — Popatrzył spode łba na Troya. — Gdzie ty masz głowę, Jefferson? To jest ciężkie. Montaż zabierze nam dużo czasu, a jest już popołudnie.

— A co do ciebie, siostrzyczko — ciągnął Nick zwracając się do Carol — zabieraj swoje zabawki i mapę ze skarbem gdzie indziej. Wiemy, na co cię stać, ale mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia.

Skończyłeś? — wrzasnęła Carol na Nicka, gdy przez pomost wracał na Florida Queen. Zatrzymał się i lekko odwrócił. — Słuchaj, gnoju — wrzeszczała Carol dając upust frustracji i złości, jakie w niej się nagromadziły — to pewnie twoja sprawa, że odmawiasz mi swojej łodzi, ale nie masz prawa zachowywać się jak Pan Bóg wszechmogący i traktować mnie, czy kogokolwiek, jak gówno tylko dlatego, że jestem kobietą a tobie chce się komuś dołożyć.

— Ruszyła na niego. Nick zrobił krok do tyłu ustępując w obliczu ataku.

— Powiedziałam ci, że chcę szukać wielorybów i to właśnie zamierzam robić. A to, co ty sobie myślisz o tym co ja robię, nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Dla ciebie ważne jest tylko to, by przez godzinę nie odrywać się od tego cholernego meczu. Jeżeli tylko będziesz trzymał się z daleka, to Troy i ja ustawimy cały sprzęt na miejsce w ciągu pół godziny. A poza tym — Carol trochę przyhamowała, — bo poczuła się zażenowana swoim wybuchem — zapłaciłam za wynajem, a ty dobrze wiesz, jak trudno jest to odkręcić przy tych komputerowych kartach kredytowych.

— Ooo, profesorze — Troy wyszczerzył złośliwie zęby i łypnął okiem na Carol. — Ale ona to ktoś więcej. — Przerwał i spoważniał. — Posłuchaj Nick, potrzebujemy pieniędzy, obaj. Do tego bardzo chciałbym jej pomóc.

Możemy trochę wyładować kosztem sprzętu do nurkowania, żeby wyrównać ciężar.

Nick poszedł z powrotem do składanego krzesła i telewizora. Pociągnął kolejny łyk piwa i nawet nie odwrócił się, by spojrzeć na Carol i Troya. — W porządku — powiedział dość niechętnie. — Zbieramy się. Ale jeżeli nie będziemy gotowi do pierwszej, to nici z tego. — Przed jego oczyma przepływali koszykarze. Harvard znowu wyrównał. Ale tym razem Nick nie patrzył. Myślał o wybuchu Carol. Ciekawe, czy ma rację. Ciekawe, czy ja rzeczywiście sądzę, że kobiety to coś niższego. Albo gorszego.

5

Komandor Vernon Winters zatrząsł się, gdy odłożył słuchawkę. Poczuł się, jakby właśnie zobaczył ducha.

Rzucił ogryzek jabłka do kosza na śmieci i sięgnął do kieszeni po pali maiła. Bez zastanowienia wstał i przeszedł przez pokój do obszernej wnęki okna, które wychodziło na porośnięty trawą dziedziniec głównego budynku administracji. W bazie Marynarki Stanów Zjednoczonych skończyła się właśnie pora lunchu. Zniknął tłum młodych mężczyzn i kobiet wchodzących i wychodzących z kafeterii.

Samotny młody podporucznik siedział na trawie oparty o wielkie drzewo i czytał książkę.

Komandor Winters zapalił papierosa bez filtra i zaciągnął się głęboko. Pośpiesznie wypuścił dym i zaciągnął się ponownie. — Cześć, Indiana — powiedział tamten głos dwie minuty wcześniej — tu Randy. Pamiętasz mnie?

— Jakby kiedykolwiek mógł zapomnieć ten nosowy baryton. A potem, nie czekając odpowiedzi, głos zmaterializował się w postaci szczerej twarzy na monitorze video.

Admirał Randolph Hilliard siedział za swym biurkiem w wielkiej sali w Pentagonie. — Nieźle — ciągnął — teraz przynajmniej możemy się nawzajem widzieć. — Hilliard przez chwilę wahał się, a potem pochylił się do przodu w kierunku kamery. — Ucieszyłem się, jak usłyszałem, że Duckett oddał ci nadzór nad sprawą Pantery. To może być paskudne. Musimy dowiedzieć się, co się stało, szybko i bez hałasu. I minister, i ja liczymy na ciebie.

Jaką odpowiedź dał admirałowi? Nie mógł sobie przypomnieć, ale zakładał, że wszystko musiało być w porządku.

Zapamiętał jednak parę ostatnich słów, gdy admirał Hilliard powiedział, żeby od razu po spotkaniu w piątek oddzwonił po południu. Tego głosu nie słyszał przez prawie pięć lat, ale rozpoznał go natychmiast. A wspomnienia, które napłynęły wielką falą, były tuż tuż.

Komandor jeszcze raz zaciągnął się papierosem i odwrócił od okna. Powoli przeszedł przez pokój. Prześliznął się po nim wzrokiem, ale nie dostrzegł reprodukcji uroczego, łagodnego obrazu Renoira Deux Jeunes Filles au Piano, która była najbardziej rzucającym się w oczy przedmiotem na ścianach jego biura. Był to jego ulubiony obraz. Żona i syn podarowali mu z okazji czterdziestych urodzin dużą reprodukcję. Zwykle parę razy w tygodniu zatrzymywał się przed nią i podziwiał piękną kompozycję. Jednak dwóch wdzięcznych młodych dziewcząt, odrabiających lekcje muzyki nie było w porządku dnia.

Yernon Winters z powrotem usiadł przy swoim biurku i ukrył twarz w dłoniach. Znowu to przychodzi, myślał, nie mogę już tego powstrzymać, nie po tym, jak zobaczyłem Randy’ego i jak usłyszałem ten głos. Rozejrzał się wokół a potem zgasił papierosa w wielkiej popielnicy na biurku.

Przez kilka chwil bawił się bezmyślnie dwoma małymi fotografiami w ramkach stojącymi na jego biurku (jedna to portret bladego, dwunastoletniego chłopca z niezbyt urodziwą kobietą po czterdziestce; druga, to fotos ze spektaklu Kotki na gorącym blaszanym dachu w Teatrze Key West, datowany w marcu 1993 roku, na której Winters ubrany był w letni garnitur). W końcu komandor odłożył fotografie, przechylił się na krześle do tyłu, zamknął oczy i poddał się przemożnej sile wspomnień. Rozsunęła się kurtyna jego wyobraźni i przeniósł się w bezchmurną ciepłą noc sprzed ośmiu laty, w początki kwietnia 1986 roku. Pierwszym dźwiękiem, jaki usłyszał, był podniesiony, nosowy głos porucznika Randolpha Hilliarda.

— Psst, Indiana, obudź się. Jak ty możesz spać? To ja, Randy. Mieliśmy pogadać. Bo się zesram z niecierpliwości.

— Yernon Winters dopiero co położył się spać pół godziny wcześniej. Bezwiednie spojrzał na zegarek. Prawie druga.

Przyjaciel stał obok jego koi roześmiany od ucha do ucha.

— Jeszcze tylko trzy godziny i atakujemy. W końcu w imię Allaha wyślemy do nieba tych szalonych Arabów i tego poplecznika terrorystów. Cholera, brachu, to nasza chwila.

Przecież na to pracowaliśmy przez całe życie.

Winters potrząsnął głową i zaczął budzić się z głębokiego snu. Zabrało mu chwilę, zanim sobie przypomniał, że jest na pokładzie USS Nimitz, u wybrzeży Libii. Właśnie miała nastąpić pierwsza w jego wojskowej karierze akcja. — Słuchaj, Randy — powiedział w końcu Winters (tamtej nocy, prawie osiem lat wstecz) — może byśmy pospali? A co, jeżeli jutro zaatakują nas Libijczycy? Będziemy musieli być w pogotowiu.

— Gówno zaatakują, — powiedział przyjaciel i towarzysz broni pomagając mu usiąść i częstując go papierosem. — Te błazny nigdy nie zaatakują kogoś, kto potrafi walczyć. To terroryści. Wiedzą tylko, jak walczyć z nie uzbrojonymi ludźmi. Jedyny facet z jajami to pułkownik Kadafi, ale on jest rąbnięty. Jak go wyślemy do diabła, będzie po bitwie. Poza tym mam tyle adrenaliny w sobie, że spokojnie mógłbym nie spać przez trzydzieści sześć godzin.

Winters czuł, jak nikotyna krąży po jego ciele. Pobudziła gorączkę oczekiwania, którą przezwyciężył, gdy godzinę wcześniej położył się spać. Randy mówił. — Nie mogę uwierzyć, jakie mamy cholerne szczęście. Przez sześć lat zastanawiałem się, jak oficer może się odznaczyć, wyróżnić, wiesz, w czasie pokoju. Teraz nareszcie. Jakiś pomyleniec podkłada bombę w klubie w Berlinie i tak się składa, że właśnie my mamy służbę na Morzu Śródziemnym. To się nazywa być we właściwym czasie na właściwym miejscu.