Gigantyczny cylinder zawisa spokojnie nad Ziemią czekając na powrót swych wysłanników. Planeta w dole jest prawie bezchmurna, a wielkie błękitne połacie oceanu błyszczą jak klejnoty w refleksach słońca. Pod wieczór nisko zawieszone słońce oświetla niezmierną połać lodu rozpościerającą się w dół od północnego bieguna, pokrywającą prawie cały wielki kontynent. Na zachodzie, za wielkim oceanem i całą w bieli wyspą na północy, słońce oświetla inny wielki kontynent. On także w większości pokryty jest lodem. Tu lód rozpościera się w stronę południa na dwóch trzecich powierzchni całego lądu i zanika całkowicie tylko tam, gdzie kontynent zaczyna się zwężać i dotykać południowego morza. Wahadłowce wysłane na zwiad z wielkiego cylindra powracają do bazy i wyładowują swój łup. Ojciec, poraniona matka i nastoletnia córka znajdują się wewnątrz małego czółna wraz z pięćdziesięcioma czy sześćdziesięcioma innymi ludźmi, wybranymi oczywiście z różnych punktów na całym świecie. Nikt z nich nie porusza się. Jak tylko czółno bezpiecznie cumuje przy statkumatce, wszystkie prehistoryczne istoty ludzkie zostają umieszczone w wielkim wozie. Tu, w miejscu odbioru, są przyjmowane i rejestrowane. Potem zostają zabrane do wnętrza obszernego modułu, w którym odtworzono środowisko Ziemi.
Wysoko ponad Ziemią ostatni ze zwiadowców powraca do gigantycznego cylindra. Następuje chwila wahania, jak by sprawdzano jakąś nieznaną listę obecności, a potem cylindryczny pojazd kosmiczny znika.
CZWARTEK
1
Minionej nocy siedem wielorybów zostało wyrzuconych na brzeg przy Deer Key, pięć mil na wschód od Key West. O wschodzie słońca znajdowały się na plaży.
Potężne lewiatany głębin, każdy o długości od dziesięciu do piętnastu stóp, wyglądały bezradnie, gdy leżąc grzęzły w piachu. Drugie pół tuzina z tego zbłąkanego stada rzekomo morderczych wielorybów pływało w kółko po płytkiej lagunie. Zagubione i oczywiście zdezorientowane, znajdowały się blisko plaży.
O siódmej rano jasnego marcowego poranka przybyli eksperci z Key West i już zaczęli koordynować działania, które później, dzięki wspólnemu wysiłkowi miejscowych rybaków i miłośników żeglarstwa, pozwolą zepchnąć zwierzęta z powrotem do laguny. Gdy wieloryby usunie się już z plaży, trzeba będzie następnie wywabić całe stado do zatoki Meksykańskiej. Niewielka to lub zgoła żadna szansa, że zwierzęta przeżyją, jeżeli nie zawróci się ich na otwarte wody.
Pierwszym reporterem, który przybył, była Carol Dawson. Zaparkowała swój nowy koreański samochód combi na poboczu drogi tuż przy plaży i wyskoczyła, by zorientować się w sytuacji. Plaża i laguna w Key West tworzyły zatoczkę o kształcie połowy księżyca. Gdyby wyobrazić sobie cięciwę łączącą dwa punkty lądu przy krańcach zatoki, to wzdłuż linii wody mierzyłaby prawie pół mili. Po zewnętrznej stronie cięciwy znalazłaby się Zatoka Meksykańska. Wieloryby penetrowały środek zatoczki i na plażę zostały wyrzucone w punkcie najbardziej odległym od pełnego morza. Znajdowały się jakieś trzydzieści stóp w bok i może ze dwadzieścia pięć stóp w głąb plaży. Pozostała część stada była uwięziona na mieliznach, nie dalej niż sto stóp od brzegu.
Carol podeszła do tylnych drzwi swego samochodu.
Zanim wyciągnęła obszerny pojemnik ze sprzętem fotograficznym, przystanęła by poprawić gumki przy spodniach.
(Tego rana, gdy w jej hotelowym pokoju w Key West obudził ją telefon z Miami, ubierała się w pośpiechu. Dresy stanowiły właściwie jej zawodowy strój. Skrywają zalety kształtnego, harmonijnie zbudowanego ciała, które wyglądało bardziej na dwadzieścia niż na trzydzieści lat). W pojemniku znajdował się zestaw aparatów fotograficznych i kamer video. Wybrała trzy, wsunęła do ust parę pastylek M and Ms ze starego opakowania i podeszła do plaży. Idąc przez piach w stronę ludzi i wyrzuconych wielorybów od czasu do czasu zatrzymywała się, by zrobić zdjęcie.
Najpierw podeszła do mężczyzny, który nosił mundur funkcjonariusza Centrum Badań Morskich z południowej Florydy. Stał twarzą do oceanu i rozmawiał z dwoma oficerami Wydziału Patroli Morskich Stacji Nasłuchu Powietrznego Marynarki Stanów Zjednoczonych w Key West. W ich najbliższym otoczeniu znajdowała się chyba dziesiątka miejscowych ochotników, którzy zachowując stosowną odległość przysłuchiwali się dyskusji. Carol podeszła do mężczyzny z centrum poszukiwań i wzięła go pod ramię.
— Dzień dobry, Jeff — powiedziała.
Odwrócił się i spojrzał na nią. Po chwili rozpoznał ją i szeroki uśmiech pojawił się na jego twarzy.
— Carol Dawson, Miami Herald — powiedziała szybko. — Spotkaliśmy się pewnego wieczoru w MOI. Byłam z Dałem Michaelsem.
— Pewnie, że pamiętam — powiedział. — Jak mógłbym zapomnieć taką piękną twarzyczkę? — Po chwili ciągnął dalej. — Ale co ty tu robisz? O ile się orientuję, nikt na świecie jeszcze godzinę temu nie wiedział, że tutaj są wieloryby. A Miami jest ponad sto mil stąd!
Carol uśmiechnęła się, uprzejmie wyraziła oczami wdzięczność dziękując Jeffowi za komplement. Nie lubiła tego, ale w końcu z niechęcią musiała przyjąć do wiadomości fakt, że ludzie, zwłaszcza mężczyźni, zapamiętywali ją z powodu urody.
— W Key West znalazłam się z innego powodu. Dale, jak tylko usłyszał o wielorybach, od razu zadzwonił do mnie dziś rano. Mogę ci na chwilę przerwać i uzyskać komentarz eksperta? Żeby nagrać, oczywiście.
Mówiąc to Carol wydobyła kamerę video, jeden z najnowszych modeli, Sony 1993 wielkości mniej więcej małego notesu i rozpoczęła wywiad z drem Jeffem Marsdenem, „czołowym autorytetem w dziedzinie wielorybów w Florida Keys”. Ten wywiad to był oczywiście standardowy materiał i Carol mogła przewidzieć wszystkie odpowiedzi.
Panna Dawson była jednak dobrym reporterem i znała wartość eksperta w sytuacji takiej jak ta.
Dr Marsden wyjaśnił, że biologowie morscy nadal nie rozumieją przyczyny, dla której wieloryby wpływają na plaże, mimo że tego rodzaju wydarzenia powtarzały się pod koniec lat osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych na tyle często, że sposobności do przeprowadzenia badań było aż nadto. Według niego większość ekspertów odpowiedzialnością za te wypadki obciążała plagę pasożytów, które występowały u poszczególnych osobników przewodzących każdemu z nieszczęsnych stad.
W opinii większości, właśnie te pasożyty wprowadzają w błąd wewnętrzne systemy nawigacji podpowiadające wielorybom, w którą stronę mają płynąć. Innymi słowy, przewodnikowi stada wydaje się, że trasa jego wędrówki prowadzi przez plażę na ląd; pozostałe wieloryby podążają na nim, a to za sprawą sztywnej hierarchii w stadzie.
— Doktorze Marsden, mówi się, iż narastającą ilość tych wypadków zawdzięczamy naszym zanieczyszczeniom.
Zechciałby pan skomentować to oskarżenie, że nasze odpadki a także zakłócenia akustyczne i elektroniczne zaburzyły działanie czułych biosystemów, jakich wieloryby używają do nawigacji?
Carol nastawiła obiektyw swej malutkiej kamery video, by zrobić ujęcie zmarszczonego czoła Marsdena. Najwyraźniej nie spodziewał się z jej strony tak zasadniczego pytania z samego rana.
Pomyślał chwilę i odpowiedział:
— Parokrotnie próbowano wyjaśnić, dlaczego teraz jest znacznie więcej tych wypadków, aniżeli w przeszłości. Większość badaczy dochodzi do nieuchronnego wniosku, że w ostatnim półwieczu coś się zmieniło w środowisku wielorybów. Nie trzeba daleko szukać, by uzmysłowić sobie, że za te zmiany również my sami możemy być odpowiedzialni.