Dominik, gdy już pozostał sam, usiadł na łóżku, głowę wsadził w dłonie i siedział nieruchomo, jak długo – sam nie wiedział, aż go krzyki dobiegające ze schodów wyrwały z zamyślenia. Do sali wpadła rozwrzeszczana banda, wymachująca kajetami, potrącająca się, szarpiąca, szczebiotliwa. Na widok Dominika gromada w miejscu stanęła, ostatni tylko rozpędem jeszcze na pierwszych wpadali, aż wszystko się uspokoiło.
– Patrzcie, nowy! – krzyknął chudy wyrostek z imponującą czupryną.
– Nowy! Nowy! – ogłuszający wrzask wstrząsnął nobliwymi ścianami komnaty.
Dominik nie podniósł się z łóżka, patrząc na nich tylko, bez jednego słowa. Chciał, by odeszli jak najprędzej i zostawili go samego.
– Ty! – chudy uderzył go w ramię. – Niemowa jesteś?
– Niemowa! Niemowa! Głupi niemowa! – wtórowali kompani tamtego.
– No, ty! Odezwij się!
– Odczep się!
– Coś powiedział?!
– Coś ty, głuchy?
Udała się ta odpowiedź Dominikowi, bo tamten spąsowiał, a śmiech, który się rozległ, choć cichszy nieco, nie przeciw Rezlerowi tym razem był skierowany.
– Co? Ja głuchy?
– A kto?
– No to… no to powtórz to! – chudzielec nastroszył się i przygarbił, zwijając palce w pięści.
– Odczep się, chcę być sam!
– Nie odczepię się!
– A jak ci powtórzę, żeś głuchy, to mi dasz spokój?
– Spróbuj tylko!
Dominik spróbował i w tej samej chwili oberwał pięścią w nos i zaraz drugim kułakiem w brzuch. Zgiął się raptownie z bólu, który mu przeszył żołądek, przez co trzecie uderzenie nie trafiło i pięść chudzielca z całym impetem przeleciała nad głową Dominika, by wyrżnąć w kafel pieca. Ryk bólu z ust tamtego rozprostował Dominika. Nie umiał się bić, ale taka wściekłość go wzięła, że nagle z całą siłą wymierzył kopniaka w kostkę chudzielca, który stał obok i dmuchał na bezwładną dłoń, a potem skoczył na niego i zaczęli się turlać po podłodze, wśród okrzyków rozgorączkowanej zgrai: “Bij go, Dezydery!”, “Chłapowski górą! Hurrra!”, “Nowy, nie daj się!”, i innych podobnych.
Nie zauważyli, jak stanął nad nimi Deybel i chwyciwszy za kołnierze, podniósł z łatwością do góry jak dwa schwycone za uszy króliki. Oddychali ciężko. Dominikowi krew kapała z nosa, chudy lizał stłuczoną rękę. Czereda rozprysła się po kątach, lub zasiadła na swoich łóżkach gapiąc się z okrutną ciekawością.
– Chłapowski! Znowu ty! Nauczka dla nowego, prawda? No odezwij się! – Deybel był wyraźnie rozsierdzony i trzymając chudzielca za rękę trząsł nim jak liściem.
– Ja… ja… – tamten nie mógł wydobyć głosu z gardła.
– Obiecywałem ci: jeszcze raz i odsyłam cię do rodziców, nie będziesz nam konwiktu w karczmę zamieniał. Teraz był ten raz, pakuj manatki! Co ci on uczynił – wskazał na Dominika – że go napadłeś? Dość już…
– Ja… ja nie…
– Co nie?! Nie wyprzesz się chyba, nicponiu?! Przyłapanyś jest! Zaczepił cię i bić począł, prawda? – zwrócił się do Dominika.
Zrobiło się cicho. Wszystkie twarze zwróciły się w jego stronę. Dominik wytarł rękawem brodę, po której kapała krew i podnosząc nos do góry, by zatamować upływ, wyseplenił:
– Właściwie to nie.
– Co nie? – Deybel z wrażenia puścił rękę Chłapowskiego.
– No… nie tego, nie zaczepił mnie.
– Nie powiesz chyba, żeś ty to zrobił, jeśli mnie za głupiego nie masz!
– Po prawdzie – Dominik siorbnął nosem – to ja!
– Łżesz, Rezler! Za kłamstwo kara cię nie minie! Dobrze pierwszy dzień w szkole zaczynasz. Pogłaskałby cię ojciec, gdyby to widział!
– Ale nie widzi.
Na te słowa śmiech wybuchnął ogromną falą z ust wszystkich, widać było, że sam Deybel z trudem go powstrzymuje. Brwi jeszcze raz zmarszczył, lecz już nie tak głęboko, i kierując się do drzwi krzyknął:
– By mi się to nie powtórzyło więcej, Rezler, bo pożałujesz! Nim ojcu odwiozę, skórę złoję, jak się patrzy! A ty, Chłapowski, zapisz sobie, że to już naprawdę ostatni, najświętszy parol honoru, ostatni raz darowane!
Zaklął jeszcze coś do siebie i zamknął drzwi. Zostali sami.
– Równy jest, obronił Dezyderka – wyszeptał z nabożnym podziwem jeden z chłopców. Inni przytaknęli mu i ruszyli w stronę Dominika z przyjaznymi twarzami, z rękami wyciągniętymi po przyjacielsku, lecz ten odwrócił się raptownie i warknął:
– Odczepcie się!
Tak to powiedział, że nie próbowali więcej. Otoczyli Chłapowskiego, który pięść jeszcze rozcierał i śmiał się przez łzy:
– Co tydzień mi mówi, że to ostatni raz. Co tydzień!
Dzień minął i Dominik dowiedział się od kolegi z sąsiedniej pryczy wszystkiego, co wiedzieć chciał o konwikcie, o szkole, o ojcach pijarach, o panującej w przybytku surowości, w czym celował przede wszystkim zastępca rektora, profesor Gans. Z pijarskimi profesorami koty darł, a przez wychowanków był srogo znienawidzony za częste i okrutne bicie.
Dominik w domu rzadko był karcony rózgą. Bał się bardziej ręki ojca, która czasami znienacka uderzała w siedzenie. Zdziwił się więc i słuchał uważnie, nie bardzo wierząc w ową szkolną chłostę. Był przekonany, że Tancewicz, który mu to wszystko wykładał, chce go jedynie przestraszyć, że przesadza i plecie bajdy.
Równo z godziną ósmą, każdego wieczoru, świece nakazywano wygaszać, i brać szkolna zapadała w sen. Dominik długo nie potrafił zasnąć pierwszej nocy.
W trzy dni później młody Rezler rozpoczął naukę. Z racji wiadomości nabytych od księdza Lomazzo, z których musiał zdać egzamin przed komisją belfrów i ze względu na idący mu już czternasty rok, przydzielono go od razu do klasy drugiej.
Oznajmił o tym chłopcu ów zastępca rektora-pijara, profesor Gans, cynik i pijanica, którego jedynym marzeniem było trząść całym przybytkiem szkolnym. Był on w Rydzynie jednym z trzech, obok Deybla i Bawarczyka Mischkego, niemieckich nauczycieli świeckich. Osobliwe to było indywiduum. Ogromne, ponad miarę wypukłe wargi panowały nad szerokim nosem, zwieńczonym siną kurzajką. Włosy pudrowane gęsto, z przodu równo przystrzyżone, z tyłu i po bokach formowały się w olbrzymi warkocz i długie, fryzowane loki, które mu uszy zasłaniały, co przy szpiczastym czole tworzyło obraz komiczny i wstrętny zarazem. Ci co utrzymują, że charakter duszy na obliczu ludzkim maluje się znakami, dowód by w nim mieli na potwierdzenie swojej teorii. Surdut z klapkami, kryjący długą wyszywaną kamizelkę, cały był ubielony na plecach od warkocza. Przestrzeń między podszewką a suknem owego wdzianka wypełniał farsz niezwykły, składający się z kajetów uczniowskich, na których “jeometra”, bo tak go zwano, miał zwyczaj sypiać. W kieszeniach surduta, celowo przepastnych, mieściły się butelki węgrzyna, z których, gdy mu przyszła ochota, popijał w najmniej oczekiwanych momentach, na ulicy lub w szkole, udając, że zażywa lekarstwo na wątrobę.
Mieszkał sam, w pokoju, w którym żadnego sprzętu nie było, jak twierdził syn stróża domu. Podłoga w jeden barłóg zamieniona – stanowił on łoże “jeometry” – usiana była rękopisami i kajetami uczniowskimi. W szkole szeptano, że Gans z tych ostatnich co wieczór formuje zgrabną poduszkę i na niej sypia. W kącie tej komnatki stał cebrzyk znany całej braci uczniowskiej, pełen rózeg, które profesor odkładał na zimę jak chomik, by wychowankom maniery właściwe i mądrości do głowy, a raczej do tyłka wkładać. Ten właśnie cebrzyk zdumiał i przeraził Dominika, gdy podczas wędrówki przez miasto mijał dom “jeometry”. Belfer siedział na progu i z całą powagą przycinał stos brzezinowych gałązek, które następnie wkładał do sławnego naczynia, by namokły porządnie. Dominik wkrótce miał odczuć na własnej skórze działanie brzezinowej pedagogiki profesora Gansa.