Wędrówkę swą kończył zwykle przed wejściem na rozległy cour dhonneur, ujęty w dwie ćwierćkoliste oficyny, które otwierały widok na wielką aleję prowadzącą do Leszna. Ten podwójny łuk zamykał stajnie i powozownie książęce, gdzie z ukrycia można było się napatrzyć do syta na cudowne rumaki, siodłane przez służbę i kłusujące w kierunku koszar korpusu kadetów księcia. Wejścia do pałacu, od strony frontu ozdobionego zawieszonym u szczytu herbem z mitrą książęcą i cyfrą Sułkowskich, strzegli dwaj gwardziści w perukach z harcapami, w kapeluszach stosownych, czerwonych rajtrokach i białych pludrach, wszystko na modłę saską, z bronią nabitą u nogi. Na widok tych dwóch cerberów myśl tajemna o wślizgnięciu się do środka umykała w popłochu.
Wolał te samotne wyprawy od gromadnych wycieczek po okolicy, które organizowali profesorowie w celach dydaktycznych. Nudził się wówczas i oczekiwał powrotu do konwiktu, nie podzielając ogólnej wesołości.
Tak minęło kilka miesięcy.
W ową sobotę pamiętną Dominik zbudził się wcześniej niż należało, umył, ubrał i zagłębił nos w kajecie, by kolan na rozkaz “jeometry” nie wycierać i rózgi nie posmakować. Sobota była dniem najczarniejszym dla konwiktowej braci, dniem profesora Gansa, który kulawą polszczyzną geometrię wykładał. Trwoga wówczas i trudne do opisania przerażenie panowały na sali. Tej jednak soboty Gans, z klęczek po modlitwie wstając, wychylił solidny łyk “lekarstwa” i oznajmił, że lekcji zwyczajnej nie będzie i że pomaszerują na rynek, gdzie żołnierz-buntownik odbierze karę za dezercję.
Z Gansem na czele, w równym szyku zaszli na plac, gdzie już i tłum spory począł się ustawiać, spychany na boki przez żołnierzy pruskich, odzianych w czerwone mundury. Ludzie szeptali, że jest to pułk pieszych grenadierów królewskich, maszerujących skądyś tam, hen od Renu, gdzie straty znaczne poniósł, by w Prusiech zaodrzańskich rany lizać. Żołnierz ów, Polak jak mówiono, w czasie walki do legii polskiej generała Kniaziewicza uciekł, ale podczas następnej potyczki w niewolę go wzięto i poznano. Bity był już pono dwa razy w czasie drogi, teraz trzeci tydzień, a więc i trzecia, ostatnia już w myśl regulaminu chłosta miała go dosięgnąć.
Na komendę podoficera czerwone mundury ustawiły się w dwa szeregi, oddalone od siebie na trzy kroki. Każdy z żołnierzy trzymał w ręku długi, ostro zakończony kij. Dominik nawet nie zauważył, skąd przywieziono skazańca, tak nagle pojawił się wózek z ofiarą. Młodziutki porucznik, z wąsem podobnym do kurczęcego puszku, podszedł do starego, a może podstarzałego katorgą człowieka i uchwyciwszy dwoma rękami za kołnierz z tyłu zgrzebnej koszuli, gwałtownym szarpnięciem rozdarł ją na pół. Szmer przeleciał nad rynkiem i ludźmi szarpnął. Dominik stanął na palcach, by dojrzeć. Plecy nieszczęśnika były czarne jak jedna wielka pałuba. Podoficer skinął na dobosza, werbel zawarczał krótko do wtóru kilku słów wypowiedzianych ostro przez stojącego z boku sztabsoficera i skazaniec, pchnięty między dwuszereg, począł iść.
Na pierwszy świst kija, który wyrwał z piersi bitego głuchy jęk, Dominik skulił się, jakby to jego uderzono. Gdy oczy otworzył, świst zagłuszany wyciem nieludzkim nabierał już rytmu. Kije podnosiły się i spadały miarowo. Każdy żołnierz, jak lalka na sznurkach poruszana, zanim skazaniec doszedł doń, czynił krok w tył, odchylał się, brał zamach i spuszczał pręt na kark mijającego. Wzdłuż szeregu szedł ów młody porucznik o dziecinnej twarzy i co chwila podnosił głos, grożąc chłostą tym litościwym, którzy chcieliby zbyt lekko uderzyć. Nie żałowali więc, bili ile sił. Dominik, cały drżący, bo mu się nagle przypomniały słowa Hansa o bitym żołnierzu, spostrzegł, że na czarnym grzbiecie biedaka ukazują się czerwone strumyki, spływające wolno wzdłuż ciała jak krople wody w czasie deszczu, kiedy torują sobie drogę na szybie.
Każde uderzenie gięło idącego, jakby kije miały ciężar żelaznych drągów. Nim do połowy drogi doszedł, dwa razy klękał i dwa razy podniesiono go i pchnięto dalej. Wśród tłumu tu i ówdzie rozległ się szloch kobiecy i milkł raptownie. Dominik, który stał obok Gansa, zauważył, że ten uśmiecha się z satysfakcją jawną, że oddycha dziwnie szybko, mrużąc oczy przed słońcem i oblizując spieczone wargi. Obok Gansa – Dominik wcześniej go nie widział – stał Deybel, wpatrzony w widowisko z jakąś chmurną uwagą. Wyglądało to, jakby studiował spokojnie mechanizm tego, co się dzieje, tym bardziej, że spluwał łuskami pestek, które gryzł na pozór beznamiętnie.
Lecz nagle Deybel nie wytrzymał, drgnął, jakby czując uderzenie kija na własnym karku. Chwilę się wahał, aż splunął gniewnie łupinami, cisnął o ziemię resztę pestek, odwrócił się do Gansa i wycedził z gniewem:
– To ohyda!
– Nie. To przykład i nauka! – “jeometra” uśmiechnął się, nie odwracając wzroku.
– Takimi obrazami chcesz pan edukować dzieci? Na katów? Po coś ich pan tu przyprowadził?
– Mówiłem już. Jest czas lekcji, czas nauki, Deybel – Gans nie tracił dobrotliwego wyrazu twarzy.
– Czy ksiądz Czekan o tym wie?
– Wystarczy, że ja o tym wiem. Jestem wicerektorem szkoły. Panu, Deybel, radzę o tym nie zapominać!
– Jesteś pan tylko zwykłą świnią, panie Gans – Deybel wymawiał te słowa powoli, jakby się bał, że nie zostanie dobrze zrozumiany – o tym nie trzeba nikomu przypominać. A mnie tylko wstyd, że obaj w żyłach nosimy germańską krew, bo pan jesteś zakałą hańbiącą naród!
Gans zbladł, jak gdyby go w twarz uderzono, chciał coś powiedzieć, lecz zobaczył już tylko plecy Deybla, który przepychał się przez tłum. Większość uczniów nie zwróciła uwagi na zajście. Dominik, który stał obok i rozumiał niemiecki, pojął wszystko. Dostrzegł też, że nie on jeden – stojący nieco z tyłu Chłapowski, wpatrywał się teraz w Gansa identycznym wzrokiem. Po raz pierwszy Dominik poczuł, że łączy go z tym chłopakiem, którego od początku, od owej bójki nie lubił, jakaś wspólna nić.
Znowu odwrócił oczy ku kaźni, choć czuł wewnątrz mdlące obrzydzenie, i nie potrafił oderwać wzroku, tak jakby widok krwi miał nieznaną siłę przyciągania.
Krzyk dziki wydarł się nagle z piersi skazańca. Jedna trzecia szlaku pozostała mu do końca katorgi, gdy raptownie głowę poderwał ku górze. Patrzył na rzeźbiony masyw grupy św. Trójcy, który mijał właśnie, usta otworzył i rękę wyciągnął, jakby o zmiłowanie prosił lub jakby szydził ze Stwórcy: takiś jest miłosierny? Trwał tak, a gdy pchnięto go, by dalej szedł, padł na twarz i już się nie podniósł. Słychać tylko było, jak wiatr stuka w ścianę okiennicą oderwaną od haczyka. Żołnierz leżał, cały w posoce czerwonej, która w oczach chłopca zlewała się z kolorem mundurów. Dwuszereg zamarł, nawet porucznik żółtodziób nie ruszał się z miejsca – chyba nie wiedział, co czynić.
Dominik nie potrafił znieść tego całunu żałobnej ciszy, tak jak nie mógł już dłużej obserwować ohydnego uśmiechu Gansa i wdychać słodkawego zapachu krwi. Odwrócił się na pięcie i roztrącając kolegów przeciskał się ku pierzei rynku, obojętny na fakt zrywania guzików i strzępienia surducika, najlepszego jaki posiadał.
– Rezler! Wróć! – zagrzmiało za nim.
Biegł przed siebie na oślep, jak wówczas przez sitowie, gdy zobaczył ojca z Anną.