– Kolonistów? Znowu?! – głos ojca zachrypiał gwałtownie i stłamsił się w napadzie kaszlu.
– Tych trzynaście, czy dwanaście rodzin z Wirtembergii posadzi pan nad stawem, Rezler. Wykarczują las, a… a i drzewo gorzelni się przyda i…
– Aber, Herr Scholz, ich bin…
– Panie Rezler, pan zawsze był wiernym poddanym króla, pan rozumiał znaczenie akcji kolonizacyjnej, pan wie, że dla pana tych kilkanaście rodzin to drobiazg. Pan się podporządkuje!
– Przecież ci przeklęci olendrzy, jak ich tu zwą, pan wie… Do czynszu płacenia ostatni są, do mędrkowania zaś pierwsi, a i o ziemię nie dbają, jak należy.
– Herr Rezler! Przecież nie na pańskiej ziemi siędą, tylko na królewskiej. Pana rzecz pomóc i dopilnować. Trochę to wysiłku kosztuje, wiem, ale też i mnie kosztuje sporo, by z powodu synalka nie ciągano pana po kreisgerichtach i regencjach. Tak! Niech pan popracuje nad Hansem i dba o pruskich poddanych na tej ziemi, a ja… – przerwał wpatrując się przez chwilę w ciemność. – Ot i już dojeżdżamy. Zbudź się, Ertli! – szarpnął siedzącego przy Dominiku oficera. – He, he, jak ten czas galopuje.
Dominikowi wydawało się, że ojciec jeszcze coś powie, ale zapadła cisza tak głęboka, że aż dźwięczało w uszach. Po raz pierwszy Dominik dostrzegł, jak głośne może być milczenie. Nigdy dotąd nie słyszał, by ktoś przemawiał do ojca takim tonem i by ojciec tak się kurczył, malał, tak gubił swoją siłę. Dominik nie rozumiał, dlaczego landrat, który gościł u nich już od tygodnia, dlaczego ten siny nochal odzywa się do ojca tak, jak ojciec zwykł mówić do księdza Lomazzo czy do Grety. Poczuł, jak narasta w nim złość przeciwko temu człowiekowi i przez chwilę zastanawiał się, czy nie warto go kopnąć w kolano, tak by w ciemności nie dostrzegł, kto to uczynił. Przestraszył się jednak własnej zuchwałości i jeszcze bardziej podkurczył nogi, z których jedna zamarzała w namoczonym buciku.
– Dominik, śpisz? – usłyszał pytanie starego, ale nic nie odrzekł. Wiedział, że lepiej jest udawać sen, lepiej dla ojca.
Obudził się nagle.
Słońce wpadało przez szybę i malowało przeciwległą ścianę w złociste pasy, w snopach światła kłębiły się burze pyłków, wirujących wokół siebie w przedziwnych splotach.
Późno – pomyślał, zjeżdżając z łóżka w miękkie pantofle, stojące obok skrzyni z ubraniami. Dwa kroki w kierunku drzwi i zatrzymała go panująca w domu cisza. Ojciec już pewnie nie śpi, a śniadanie, a Greta? Stąpał powoli w kierunku salonu, nasłuchując co chwila, ale w domu nic nie drgnęło, dwór cały milczał, martwy jakiś, zimny…
Tik-tak! Tik-tak! Tik-tak!… W jadalni kryło się maleńkie tykające życie, lecz zamiast szarpać ciszę, bardziej ją jeszcze pogłębiało swoją rytmiczną wędrówką. Stary zegar z Amorkiem siedzącym okrakiem na globusie, w otoczeniu kiści winogron, powiedział mu wszystko. Nie było jeszcze piątej, co w tej samej chwili potwierdziła dolatująca z zewnątrz pobudka koguta i znowu zapanowała cisza odmierzana tykaniem zegara. Dom spał.
Dominik wybiegł na podwórze i pomaszerował w kierunku stodół, oddalonych od dworu, schowanych za sadem, który rozkwitał radośnie. Daleko nie zaszedł. Minął spichrze, załatwił ranną potrzebę pod stajniami, przyłożył ucho do ściany obory i słuchał przez jakiś czas sapania i chrząkania wieprzy, potem raz jeszcze zawrócił ku sadowi, nie bacząc, że mu błoto utaplało białe pantofle.
Stał na pagórku wśród bieli, którą tryskały jabłonie, i próbował dojrzeć zabudowania dworu. Ale śnieżność kwiatów przesłaniała widok i tylko z przeciwnej strony jawiło się okienko z czerwonym dachem gorzelni, którą ojciec postawił w zeszłym roku. Dominik wspiął się na najbliższe drzewko, lecz dwór dalej bawił się w chowanego, oprawiony w parkowy starodrzew i skryty za nim, tak że tylko fragmenty czterokolumnowego portyku prześwitywały między olbrzymimi wiązami. Z dala dochodziły pogwizdywania chłopów wychodzących do pracy w polu.
Wracał nucąc cichutko zasłyszaną melodyjkę. Na widok otwartego okna sypialni ojca zamknął usta i stanął bez ruchu, wstrzymując oddech, w obawie by nie zbudzić starego. Zrobił krok w kierunku wejścia, potem drugi i trzeci, lecz o dziwo, zamiast do drzwi zbliżał się do okna, którego okiennice, szeroko rozrzucone na boki niczym ramiona, zdawały się przywoływać, zapraszać… Czuł, że nie idzie, lecz stąpa na palcach, że się skrada jak złodziej, ale nie odczuwał wstydu, tylko ciekawość i strach, że go ktoś nagle dostrzeże.
Ścieżką między klombami dotarł do celu, przykucnął pod okiennicą i nasłuchiwał świstliwego oddechu ojca. Ręką odgonił natrętną pszczołę, której brzęczenie wydawało mu się tak potężne, że mogłoby obudzić służbę. U góry nic się jednak nie poruszyło. Z pokoju nadal promieniowała niczym nie zmącona cisza. Dominik podniósł się i ostrożnie uchwycił zawiasę okiennicy. Drugą ręką namacał rzeźbiony profil parapetu i oparł nogę na cokole. Dwoma energicznymi ruchami pozbył się obuwia i powoli zaczął ciągnąć tułów wzwyż.
W pokoju panował półmrok. Słońce penetrujące wschodnią część dworu nie miało tu jeszcze dostępu. Dominik położył brodę na okapniku i cal po calu wgryzał się wzrokiem w czeluść komnaty, do której wstęp był mu wzbroniony, podobnie jak Hansowi i służbie. Nawet Greta nie miała do tego prawa. Co prawda kiedyś, dawno, matka przyprowadziła go tutaj, posadziła na kanapie i długo mówiła o sprawach, których nie pojmował. Natomiast po śmierci matki ojciec zamykał komnatę na klucz, bacząc, by nikt w niej nie gościł, prócz tych, których o to prosił.
Teraz wzrok chłopca odkrywał tajemniczy ląd, ślizgał się po sprzętach i ścianach pokoju, z którego biło dziwne ciepło, pachnące perfumami i pomadą, dotykał mebli, czerwono-złotych tapet i wiśniowych kotar, wił się wśród mnogości porcelanowych figurek, bibelotów, luster i sreber. Z przeciwległej ściany, na prawo od drzwi, których klamkę z głową lwa znał jedynie od strony korytarza, patrzył na chłopca stary, brzydki mężczyzna w żołnierskim mundurze, z trójgraniastym kapeluszem na głowie. Pod portretem, na frędzlastym kobiercu, krzyżowały się dwa rapiery i pyszna krócica, o rękojeści poprzecinanej zwojami arabesek.
Świstanie ojcowego nosa dochodziło z lewej strony, gdzie wzrok Dominika nie sięgał. Podciągnął się ostrożnie, lekkim odbiciem pozbawił bose stopy oparcia i zawisł na okapniku, wsuwając głowę w ciepły półmrok wnętrza. Przechyliwszy się jeszcze bardziej, przebiegł wzrokiem po kotarze szerokiego łoża. Zesztywniał nagle, czuł, że ręce zaczynają mu drżeć, że mu coś wędruje pod gardło i płonie twarz. Zamknął oczy i zaraz odemknął je, bojąc się, że to, co zobaczył, umknie bezpowrotnie.
Włosy dziewczyny odcinały się ostro od włochatej piersi ojca, zrastając się gęstymi splotami ze zmiętą pościelą, brudną, zsuniętą na dywan, który mościł podłogę od ściany do ściany. Rybia biel brzucha i rozrzuconych bezwstydnie ud, lśniące fałdy kobiecego ciała, przygarniętego owłosioną ręką mężczyzny, przypominały Dominikowi obrazek z ukradkiem przeglądanego albumu, na którym mocarny pół-człowiek pół-diabeł, z kopytami i ogonem, obejmował otyłą kobietę obok źródła obrośniętego winoroślą. Jedynie piersi kobiece, tam nabrzmiałe, pełne jak melony, tu leżały płaskie i rozmyte, prawie niewidoczne.
Dopiero po długiej chwili zrozumiał, że patrzy na Annę, służącą-Niemkę, którą ojciec przywiózł wraz z Gretą, a która zawsze schodziła matce z drogi ze spuszczoną głową, jego zaś częstowała łakociami wyjmowanymi z kieszeni fartucha. Mimo to Dominik nie lubił jej, owszem, słodycze brał, czując dziecięcą intuicją, że się pozwala kupować, choć bez świadomości, za co i w jakim celu. Teraz zaś, wraz z falą gorąca, przyszło obrzydzenie, zaczęło go wypełniać, przemieniać w nienawiść, zrobiło mu się mdło, ale wzroku nie odrywał, jakby przykuty do oglądanej sceny.