– Rezler! – głos Gansa ginął w oddali.
Zdyszany słaniał się na nogach, ustał wreszcie, nieświadom dokąd dobiegł. Stał przed wysoką wieżą kościoła farnego. Nigdy tu jeszcze nie był. Pchnął drzwi, ciężkie, rzeźbione, potem nacisnął masywną klamkę i drugie drzwi ustąpiły. Zagłębił się w półmrok chłodny i orzeźwiający, który działał na rozdygotane ciało jak balsam ulotny, niematerialny. Nad nim rozpościerały się wielkie żagle sklepień nawy, spływające w barokowe sploty rzeźb wystroju, pomarszczone, najeżone setkami szczegółów, świecące. Lawina elips i kolumn zmiękczających załamania muru i flankujących ołtarze sprawiała wrażenie, że nie ma tu ani jednego kąta prostego. Cała ta sakralna “roślinność” tuliła Dominika do siebie, wsysała w kołyski swych wygięć i łuków, próbowała rozproszyć ciężar myśli zalewem ciekawostek i barw. Spod korony cierniowej po twarzy ukrzyżowanego Jezusa płynęła strużka krwi. Dominik wpatrzył się w nią i nagle zapłakał cicho i stał z opuszczonymi rękami. Wtem z ławki ukrytej we wnęce poderwała się postać niewielka, nie zauważona przez chłopca, podeszła doń i oparła dłonie na jego ramionach.
– Czemu płaczesz?
Dominik poznał, że stoi przed ojcem Czekanem, rektorem szkoły. Czekan lekcji z nim jeszcze nie odprawiał, ale Dominik czasami widywał starca sunącego korytarzem szkolnym, z książką w ręku, i ustępował mu z drogi z nabożnym lękiem. Mądre oczy, patrzące ciepło spod siwych, krzaczastych brwi, mówiły mu teraz, że lękać się nie było potrzeby.
– Nie płacz. Jemu już nie pomożesz, chyba modlitwą, choć i ta mu pewnikiem niepotrzebna, bo za ten czyściec ziemski święty Piotr bramę niebieską bez pytania mu otworzy.
– Skąd pater wie, że… że oni… – ustające łzy łamały jeszcze głos dziecka i zlewały się z sapaniem księżowskiego nosa w kakofonię drażniącego chlipotu.
– Skąd wiem? Nieraz mękę człowieka oglądałem. Dzieje świata, dzieje to okrucieństwa i podłości, wybacz mi, Panie, te słowa! Tegom widział, jak go na wózku wieźli. Śmierć już do niego wyciągała kikuty. I bez bicia dnia by nie przeżył. Prusak kiedy bije, do trumny człowieka posyła!
W Dominiku bunt jakiś zawrzał przeciwko temu mnichowi, tak łagodnie mówiącemu, jakieś szarpnięcie, sprzeciw.
– Przecież z wojska uciekł! Grzech to śmiertelny – wyjął to z ust kapitana Ertliego, wbrew samemu sobie, a przecież wymawiał. – Czemu to zrobił?!
Czemu?! Czemu?! Czuł, że chce zakrzyczeć prawdę, że co by pijar nie rzekł w tej chwili, słusznym będzie, bo za słowami jego jawić się będą plecy idącego przez rózgi żołnierza i nie ustąpią, będą czerwieniły cały kościół, horyzont, wszechświat.
– Czemu? Nie pojmujesz jeszcze, że jako Polak do Polaków uciekł, do swoich? To jedno może pojmiesz, synu, że do takiego wojska uciekał, w którym żołnierza bić nie wolno, choćby nie wiem co uczynił!
Dominik patrzył szeroko rozwartymi oczami, długo zapewne, bo ksiądz, ręką mu skinąwszy, odwrócił się i chciał odejść. Chłopiec chwycił go kurczowo za rękaw habitu i nic nie mówiąc w miejscu trzymał, z głową opuszczoną do dołu, żałosny, z drgającymi ramionami. Czekan pogłaskał go po włosach, ramię delikatnie oswobodził i podreptał ku zakrystii.
Gdy Dominik wrócił do szkoły i otworzył drzwi do klasy, nie zdążył się już cofnąć. Gans wciągnął go błyskawicznie do środka, pchnął w przeciwległy kąt i uśmiechając się po swojemu sięgnął po rózgi. Dominik ze wzrokiem wbitym w nauczyciela, z czołem, które zaczęły pokrywać kropelki potu, cofnął się za szereg ław, ręką opierając się o ścianę i poruszając trzęsącymi się ustami:
– Nie… nie… nie…
– Do mnie, Rezler! Estymy dla profesorów brak ci, tedy ci jej wpoić nieco należy. Chodź tutaj, już!
A gdy Dominik dalej cofał się, aż się plecami oparł o kąt komnaty, Gans skoczył ku niemu z ręką rozcapierzoną, wyciągniętą przed siebie, do chwytu przygotowaną. W ostatniej chwili Dominik uskoczył i zaczął biec ku drzwiom, lecz Gans przesadziwszy rząd ławek, uprzedził go, zamknął swym cielskiem drogę i sieknął chłopca po zasłaniających twarz rękach. Pchnięty przez “jeometrę” przewrócił się na kolana i poczuł kilka palących jak ogień razów na grzbiecie, gdy wtem drzwi do sali otwarły się i ktoś wrzasnął:
– Proszę go zostawić, panie profesorze!
Chłapowski stanął między nimi i osłonił Dominika. Gans na tak jawną zuchwałość ucznia, jakiej oczy jego nigdy nie oglądały, z wrażenia aż się cofnął o krok do tyłu i zamarł na sekundę.
– Ty… ty polskie ścierwo, ja ci… z drogi!
Zamachnął się szeroko, ale nie uderzył. W tej samej bowiem chwili Chłapowski miękkim ruchem położył dłoń na olbrzymim, szpikulcem zakończonym cyrklu, który leżał na stole, ścisnął go w dłoni, aż się oba ramiona cyrkla zwarły z trzaskiem i sprężony, pochylony do przodu czekał. Dominik leżąc, nie mógł widzieć oczu kolegi, ale musiało być w nich coś strasznego, gdyż Gans zamarł jak posąg, z ręką wzniesioną do ciosu. Stali tak obaj naprzeciw siebie, bez ruchu, gdy w otwartych drzwiach klasy zamajaczyła postać w habicie. Był to Czekan, który nie wchodząc do klasy zawołał:
– Panie Gans, proszę do mnie!
Gans, nie wypuszczając rózeg z dłoni, odwrócił się na pięcie i pomaszerował za rektorem. Z korytarza słychać było jeszcze pytanie pijara:
– Jakim prawem poprowadził pan uczniów na kaźń nieludzką bez mojej wiedzy i zgody?
Nie słyszeli, co odpowiedział Gans, lecz gdy po kilku minutach “jeometra” opuścił pokój rektora, patrzył wokół ślepiami obitego psa.
Gdy wracali wolno do konwiktu, Chłapowski wyciągnął rękę.
– Nie sroż się już i bądź mi druhem.
– Nie srożę, wdzięczny ci jestem, dzięki – i podał dłoń.
– Aleśmy jeszcze nie kwita, bom ja cię wtedy więcej razy prasnął, pamiętasz, przy piecu – zaperzył się Dezydery.
– Tedy jeśli chcesz, walnij mnie teraz ze… no, ze dwa razy i tego… no, będziemy kwita.
Dominik roześmiał się i kiwnął głową, że się nie zgadza.
– To wiesz co? – Chłapowski wyraźnie był zadowolony, że się tak skończyła jego propozycja. – To spełnię jedno twoje życzenie, kiedy i co będziesz chciał. Dobrze? No zgódź się, dobrze?
– Dobrze! – Dominik objął go ramieniem i zagwizdał z uciechy.
Trzy lata rydzyńskiej szkoły uczyniły z Dominika małego mężczyznę. Latem, na Wielkanoc i na Boże Narodzenie ojciec brał go do domu i czułość mu okazywał większą niż wówczas, gdy dworu nie opuszczał, brał ze sobą na polowania i do konia przyuczał. Dominik otrzymał w podarku gwiazdkowym zgrabną strzelbę, lekką i daleko bijącą, a wkrótce i konia własnego. Klaczka to była, trzylatka, kara, z pęcinami srebrzystymi i takimż nosem, łagodna i w cuglach chodząca bez oporu, dobra skoczka i biegunka. Teraz Dominik na łąkach i po gościńcach mógł używać, teraz dopiero zaczął tęsknić za domem. Gdyby jeszcze Janek był, gdyby tak po polach, po wsiach, galopem, razem… Dopytywał się też o brata nieustannie, ale ani Rezler, ani służba, nawet wszystko wiedząca Greta, pojęcia nie mieli, gdzie młody Karśnicki przepadł.
Ostatnia wiadomość pochodziła sprzed kilku miesięcy i wiązała się z wizytą tajemniczego gościa. Po wizycie tej ojciec musiał już coś wiedzieć, Dominik nie miał co do tego wątpliwości, ale wydobyć ze starego choć pół słowa o Janku było niemożliwością. Ojciec twierdził niezmiennie, że o niczym nie wie i wiedzieć nie chce. A zdarzyło się wszystko w czas Bożego Narodzenia roku 1799.
Dominik przybył wówczas do dworu po raz pierwszy nie przywieziony, lecz sam i zastał w domu obcego. Niewielki człeczyna w okularach przyjechał kilka godzin przed Dominikiem i czekał na ojca, który w towarzystwie Borka wybrał się do Poznania i miał wrócić dopiero pod wieczór.