Przybysz, który podawał się za kupca wiedeńskiego, siedział w salonie popijając likier – Anna usłużnie podsunęła butelkę – i ćmił małą, dwukrotnie załamaną fajeczkę. Na widok Dominika ożywił się, przedstawił, mamrocząc nijakie nazwisko i o szkołę zagadnął, na co chłopiec dał odpowiedź uprzejmą, lecz krótką, prawie wymijającą. Dopiero gdy nieznajomy o brata zapytał, Dominik rzucił się ku niemu pytając, czy jakowych wiadomości nie przywozi od Janka. Tamten jednak niewiele chciał mówić i pomimo gorących nalegań nic nie rzekł ponad to, że brat jest zdrów i że pewnie wróci do nich rychło, co zresztą od ojca zależeć będzie. Dominik nie pojmował, w jaki sposób powrót Janka mógłby zależeć od woli ojca, ale nieznajomy uśmiechał się tylko i pytania wszystkie zbywał umiejętnie.
Rezler wrócił późno. Dominik uściskał ojca i zdziwił się, widząc go innym niż przed pół rokiem, starszym jakby, przygarbionym, bez dawnej energii sprężonej w oczach i gestach. Ojciec, o gościu usłyszawszy, pośpieszył do salonu i zamknął za sobą drzwi. Z komnaty tylko od czasu do czasu przebijały się głośniejsze wyrazy: Krakau… podejrzenie… spiskowiec. Spiskowiec! O Janku była to z pewnością mowa. Musiał się w niezgorszą wdać kabałę i teraz przyjaciela wysłał z wiadomością. A dlaczego do ojca? Nieważne, jedno co jest istotne to to, że dał znak życia. Dominik pomyślał cieplej o przybyszu. Wtem z salonu dobiegł ryk ojca:
– Dziesięć tysięcy? Oszalałeś, mój panie!
Padło jeszcze kilka słów, ciszej już wypowiedzianych i zatupotały kroki zdecydowane, zmierzające ku drzwiom. Dominik nie ruszał się z miejsca, w którym zostawił go ojciec po powitaniu. Drzwi rozwarły się i stanął w nich ów kupiec wiedeński. Wargi miał ściśnięte grymasem gniewu, kapelusz na głowę nasadził i nie zamykając za sobą drzwi ruszył do wyjścia. W przedsionku otarł się o wchodzącego Borka, który skłonił się nisko i podśpiewując wkroczył do salonu. A raczej wkroczyć zamierzał, bo nim drzwi zatrzasnął, Rezler wyszeptał z trudem, jakby czując w gardle silny bóclass="underline"
– Zawróć… zawróć go!
– Kogo? Tego wywłokę z Galicji?
Borek nie rozumiał lub głupiego udawał, ale mu to na dobre nie wyszło. Rezler jak kot go dopadł i warknął do ucha:
– Szybciej! Kijów dawno nie wąchałeś?!
Pisarz jak oblany ukropem skoczył w te pędy za kupcem. Przybysz niby to ociągał się, lecz w oczach radość mu błyszczała. Wiedział, że wygrał.
Drzwi zamknęły się znowu. Długo nic nie było słychać, wreszcie głos ojca podniesiony:
– … I rewers pan podpiszesz. To po pierwsze, a po drugie… – i znowu ciszej. Drzwi otwarły się raz jeszcze. Nieznajomy skłonił się, Rezler nie drgnął, lecz gdy już tamten w przedsionku znikał, krzyknął raptownie:
– Herr Schroger!
Kupiec odwrócił się zdziwiony.
– Herr Schroger. Jeśli umowy nie dotrzymasz, przysięgam, że cię wydobędę spod ziemi i że cię wtedy cała policja cesarska nie obroni!
– To są słowa bez pokrycia, panie Rezler. Straszyć nie powinieneś, bo mścić się nie byłbyś w stanie. Kupiecka to umowa, nie wolna od hazardu. Ale się nie turbuj. Dotrzymam słowa!
I zniknął w mroku.
Rezler oparł się o ścianę, jakby go niemoc nagła schwyciła i zaczął się wlec do komnaty, krok za krokiem. Borek wyskoczył mu naprzeciw, piszcząc cienko:
– Jaśnie wielmożny… panie… toż… Jezuuuu! Dziesięć tysięcy talarów, za takiego… buntownik niecny… panie!
Szarpał Rezlera, nieprzytomny, zrozpaczony, żałosny, jakby go niespodziewanie okradziono, skrzywdzono. Rezler głowę podniósł, popatrzył w rozpalone Borkowe gały, chwycił go za kołnierz gardło ściskając, aż tamtemu oczy na wierzch wylazły i syknął:
– Milcz! Zapomniałeś, gadzie, kto cię pod kościołem przed Czarnockiego szablą piersią własną zastawił? Ziemię byś jadł od lat! Moich spraw nie tykaj, bo ci gnaty połamię. Rachunek jemu spłaciłem – ledwie słyszalnie wymawiał wyrazy, szeptał – i… i jej też… A teraz precz!
Borek poleciał do tyłu, dusząc się i za gardło stłamszone chwytając. Dyszał chwilę, tchu złapać nie mogąc i wyczołgał się na zewnątrz.
Rezler długo jeszcze sterczał oparty o ścianę, nie dostrzegając syna i zanim do salonu postąpił, Dominik usłyszał szmer słów. Ojciec mówił z wysiłkiem ni to do siebie, ni do kogoś nieobecnego:
– Mario, widzisz… widzisz, Mario…
Zrozumiał, że ojciec mówi do matki i że przed chwilą, samego siebie łamiąc, uczynił coś dla Janka, po raz pierwszy i zapewne ostatni, lecz coś tak wielkiego, że teraz sam nie był w stanie tego pojąć.
Rankiem następnego dnia Dominik zobaczył, że głowę ojca pokrywa srebrzysty biały nalot.
W ostatnim roku nauki Dominik większość czasu spędzał z Chłapowskim albo u księdza Czekana. Pijar ów był nauczycielem historii naturalnej i w gabinecie swoim posiadał bogaty, fascynujący chłopca zbiór fauny i flory. Roiło się tu od wypchanego ptactwa, przyszpilonych do tekturki owadów i płazów zastygłych w spirytusie. Woń z gabinetu, w którym ojciec Czekan preparował szkieleciki stworzeń, przeganiała wścibskich, tych, którym przychodziła chętka wedrzeć się do tego sanktuarium. Dominik z trudem przywykł do fetoru, ale przywykł i lubił zamykać się z księdzem sam na sam w owym pokoju, gdzie nawet druh serdeczny, Chłapowski, nie zaglądał.
W czasie ich wspólnych posiedzeń chłopak mało mówił – czasem spytał lub przytaknął, zaś pijar ust prawie nie zamykał, księgi bogato ilustrowane otwierał przed młodym Rezlerem, tłumaczył, perorował zaciekle, wyjaśniał lub kłócił się zapalczywie, umysł wysilając, by argument znaleźć w materii, którą roztrząsali. A nie o owadach i nie o roślinach rozprawiali.
Innym był już człowiekiem Rezler, gdy Rydzynę opuszczał, coś wewnątrz niego przełamało się, jakieś szale zachybotały się po raz ostatni i zatrzymały w bezruchu, w innym niż kiedyś położeniu. Ból, który każdy dzień życia przynosi, przestał być już bólem dziecinnym, a dojrzałym się stał, prawdy jedne umarły, nawożąc glebę, na której inne wyrosły…
Gdy Rydzynę żegnał, myślał już o Berlinie; ojciec posyłał go tam do sławnej Artillerieacademie, a Dominik namówił do tego samego Chłapowskiego i Tancewicza i teraz był rad, że się sam nie zostanie w nowym środowisku. Zanim jednak pożegnali miasto, szkołę, konwikt i współtowarzyszy, dokonali gromadnie aktu zemsty na znienawidzonym belfrze.
Zemsta miała być równie wyrafinowana, co nowoczesna. W ostatniej klasie rydzyńskiej szkoły, w czasie gdy Dominik kończył nauki, wprowadzono zajęcia z fizyki i chemii. Nauczyciel z Berlina przybyły, Holender z pochodzenia, o nazwisku Purbus, prowadził wykłady oparte o teorię Lavoisiera, Fourcroya i innych, a także ćwiczenia z elektrycznością, czym rozpalał wyobraźnię wychowanków. Każdy z uczniów marzył o posiadaniu elektroforu lub nawet – o zgrozo! – “maszyny elektrycznej”, z którego to powodu najbardziej ucierpiały rydzyńskie koty. Purbus twierdził, iż kot zawiera w sobie płyn elektryczny, który łatwo można wydobyć, pocierając sierść zwierzęcia pod włos. Wieczorami brać konwiktowa urządzała regularne polowania z nagonką na biedne stworzenia, które następnie, mimo rozpaczliwego oporu i wrzasku, tarło ile sił. Iskry sypały się w ciemności, a młodzi fizycy promienieli dumą, prezentując swe umiejętności kolegom z młodszych klas.
Później przyszła moda na chałupnicze elektrofory, majsterkowane z drewnianego talerza, wylanego lakiem zmieszanym z żywicą i z tej samej wielkości co talerz tekturowego koła, wytapetowanego srebrnym papierem i utrzymywanego na czterech jedwabnych sznurkach, związanych ze sobą. Lisim ogonem, a o te nie było trudno, uderzano w elektrofor, wzbudzając w nim prąd elektryczny, iskry chwytano na srebrzoną tekturę, a następnie magazynowano je w tak zwanej butelce lejdejskiej, którą każdy mógł sporządzić z łatwością, po czym uderzano nagromadzonym płynem jakiegoś profana. Ten zaś, wstrząśnięty ukłuciem, doznawał niespodziewanych i niezbyt miłych emocji. W ten właśnie sposób miano pokarać “jeometrę”. I w tym celu, własnym przemysłem i w wielkim trudzie, lecz z pomyślnym skutkiem zbudowano najprawdziwszą “maszynę elektryczną”.