– I soldi! Subito!
Nawet nie zdążyłem się przestraszyć na dobre, gdy rozległ się świst, jakby bat ciął powietrze i przed nosem opryszka zadrgała rękojeść noża wbitego na palec w deskę. Odskoczyli. Z pobliskiej bramy wyszedł mały grubas o jowialnej twarzy, ciemny, z kręconymi włosami i z zębami jak dwa sznury pereł. Zbliżał się z uśmiechem i patrząc na opryszków kiwał palcem, tak jak się grozi niesfornemu dziecku. W drugiej ręce trzymał maleńki, dwulufowy pistolet. Gdy doszedł, byłem już sam.
– Andre – wyciągnął rękę.
– Jean – oddałem uścisk – merci camerade!
Schował pistolet do kieszeni białych, szerokich pantalonów, wyszarpnął z deski nóż i obejmując mnie ramieniem poprowadził do łodzi. Zanim wyszliśmy z uliczki, odwrócił się i pomachał komuś grubą, włochatą dłonią. Teraz dopiero spostrzegłem, że całej scenie przyglądała się z okna na piętrze urocza brunetka w koronkowym czepku. Ta nie miała wpadniętych oczu, jak ta moja, spotkana na ulicy.
Zawiózł mnie na swoją goletę “L’homme libre”, która przed Rewolucją nosiła nazwę “Conchita”. “Człowiek wolny” – tak bardzo przypadła mi ta nazwa do serca. Tak jak i Andre, syn francuskiego plantatora i Hiszpanki, od dziecka chowany na morzu, kochający to morze zazdrośnie i gwałtownie. “Kobiet możesz kupić, ile dusza zapragnie, ocean jest jeden!” – powtarzał przy każdej okazji.
Zachodziłem do niego kilka razy, gdy Soult zwalniał mnie, mrużąc oko – “dziewczynki, Karsnecky, nest ce pas?” – i słuchałem sag o Antylach tętniących rytmami Flamenco. Żywił mnie rybami i uczył. Ot, chociaż się nie napraszałem, nauczył mnie ciskać nożem tak, że wkrótce z piętnastu metrów przebijałem serce pikowego asa. Teraz zaś, gdy zwolniłem miejsce w lazarecie, nie mając nikogo bliskiego, bo i z chłopakami Strzałkowskiego nie było czasu się zbratać, pomyślałem o Andre. Massena nie potrzebował chromych adiutantów, zdrowych miał za dużo, a ja miarkowałem, że muszę jeszcze leżeć, czort wie jak długo.
Torres przyjął mnie serdecznie. Jęczał, łapał się za głowę, przeklinał Austriaków i przysięgał, że ich żywcem poobdziera ze skóry. A w oczach błyszczała mu radość, że mnie zatrzyma na dłużej i że zabawi się w niańkę. Leżałem w hamaku czując jak moje nadwątlone ciało buja w powietrzu, miękko, kojąco, a on biegał dookoła zmieniając opatrunki, karmiąc i pojąc winem. Nie przysiągłbym, że to nie dla tego wina i tych ryb przywlokłem się tutaj do niego. Po chlebie z krochmalu i cuchnącej wodzie pachniały mi morskie stwory jak pokarm olimpijski.
Andre miał i swoje kłopoty. Kule Brytyjczyków regularnie szarpały olinowanie i reje, omijając na szczęście maszty i korpus golety. Załoga dzień po dniu naprawiała zniszczenia, lecz Torres drżał ze strachu, że któregoś dnia zabłąkany pocisk rozwali mu burtę. Nie było to wykluczone. W czasie pojedynków baterii nadbrzeżnych z działami Keitha kule wędrowały stadami nad szczytami masztów. Pewnego dnia Andre zapytał:
– Wierzysz w Boga?
– Uhmm.
– A pacierze znasz?
– Znam.
– Pomódl się za statek.
W oczach miał coś tak tkliwego, rozbrajającego, że niepodobna było odmówić. Nie wiem, czy ta modlitwa poskutkowała, czy było to szczęście Hawańczyka, które, jak powiadał, nie opuszczało go nigdy, dość że “L’homme libre” przetrwał cało oblężenie.
W pierwszych dniach czerwca czuło się już zbliżający koniec. Co jedli ludzie w mieście, lub raczej czego nie jedli, mogłem się tylko domyślać. Nad dachami unosił się zapach spalenizny i ohydny smród – dziecko głodu. Wiedziałem, że Massena nie ma czym strzelać. Wiedzieli o tym również Ott i Keith. Zbliżał się kres udręki miasta, a Andre szykował goletę do drogi.
Frączewski, który dotarł jednak cało do naszych i odszukał Konsula w Avallon, powrócił, przynosząc wiadomości o ruchu armii rezerwowej przez wielką przełęcz św. Bernarda i o zwycięstwie wojsk północnych pod Biberach. Przywiózł jeszcze coś. Mały, zalakowany pakiecik, owinięty w nieprzemakalne płótno, o którym nie wiedział nawet general-en-chef. Andre schował paczuszkę w swojej kajucie i oznajmił, że rychło wyruszy “do domu”. Czekał na bezksiężycową noc lub huragan.
Doczekał się 4 czerwca, w dniu, w którym Massena podpisał kapitulację. Wiele lat później dowiedziałem się, że tego samego dnia Ott otrzymał od Melasa rozkaz zwinięcia oblężenia! Gdyby Massena zdzierżył jeszcze tylko parę godzin…
Na morzu szalał sztorm, lecz goleta szła prosto w ciemność, z wygaszonymi światłami, ufna w szczęście Torresa, które gwarantowało, że nie wpakujemy się na brytyjski liniowiec. Keith pochował swoje fregaty w zatokach i morze było wolne.
I ja płynąłem z Torresem. Nie znając warunków kapitulacji armii liguryjskiej – a choćbym i znał, mogła ona zawierać punkty tajemne jak w Mantui – bałem się zostać w mieście. Prawda, Massena nie Foissac, inne ma sumienie, lecz strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Dopiero w Marsylii dowiedziałem się, że część legionistów Strzałkowskiego została przy opuszczaniu miasta zagarnięta przez Otta! Dowiedziałem się o tym od Francuza w knajpie portowej. Gdyby nie Andre, zabiłbym chyba człowieka, tak byłem pewny, że kłamie. Wykuśtykałem na miasto przeklinając los i szukałem naszych. Pokazano mi drogę do zakładu legionowego przy rue Hoche, gdzie rezydowali pono generał Karwowski i szef batalionu Aksamitowski. Na schodach zderzyłem się z oficerem w mundurze kapitana.
– Prawda li to? – wychrypiałem mu w twarz. – Prawda?!
– Z drogi! – odburknął. – Zwady szukasz?!
– Człowieku! Prawda, pytam, że Strzałkowskiego ludzi Austriaki w Genui pobrali, że ich Massena, jak podlec Foissac, Ottowi przy kapitulacji sprzedał?!
Widać rozpacz moja i jemu struny jakoweś ruszyła, bo mnie już nie beształ i cicho odrzekł:
– Czy Massena ich sprzedał, nie wiemy. A że w dyby poszli, prawda. Szkoda braci. Ale może wyjdą. Konsul rozbił Austriaków pod Marengo i paktuje o pokój. Koniec wojny, wymiana jeńców, może…
Szał mi oczy przesłonił. Koniec wojny, pokój? Nie panowałem nad językiem.
– A co z legiami?! Jak długo francuscy generałowie będą nas sprzedawać jak bydło?! Pluję na taką służbę!
– Milcz waść, byś przed lufami nie stanął!
– To mnie rozstrzelaj, polskim ładunkiem… masz!
– Pijanyś chyba i dlatego od rzeczy prawisz. Ruszaj precz!
Zakołowało mnie po stopniach w dół. Dowlokłem się do knajpy, gdzie Andre czekał przy tym samym stoliku. Usiadłem półprzytomny. Pod kije poszli, jak w Mantui… Boże! Taka sromota! Bożeee! I Ty patrzysz na to? A cóż Konsul?! Gdy Foissac naszych oddawał, Bonapartego nie było, pod piramidami wojował, ale teraz jest! Kości chyba połamie bydlakowi! Massena! Przeklęte ścierwo, któremu służyłem.
– Nalej!
Palcem pokazał mi pod nos. Szklanica pełna dawno już czekała, tylkom jej w szale nie dostrzegł. Podniosłem do ust. Tego dnia po raz pierwszy w życiu upiłem się do nieprzytomności.
Rano miast do Karwowskiego iść i zapisać się do legii, jak dawniej zamiarowałem, powiedziałem Torresowi, że się zgadzam na to, o co od dawna suplikował. Nie posiadał się z radości.
W trzy dni później “L’homme libre” minął Chateau d’If i wyszedł na pełne morze. Płynęliśmy ku Antylom.
Andre nie kłamał. Słońce zdawało się tu być kulą piekielną, wypalającą człowieka do wnętrza bebechów. Pókiś nie przywykł, póki skóra nie zbrązowiała do koloru jasnej czekolady, trzeba było chronić się nieustannie, chować jak nietoperz, szukać wody i męczyć się w pogoni za cieniem. Najpierw tygodnie czerwonej skóry, po których nastały dni oparzelin, chłodzonych bezskutecznie, a raczej ze złym skutkiem morskimi kąpielami, i okres wrzodów, wytryskających spod skóry, jakby rył pod nią niewidoczny kret. I wreszcie doczekałem się brązu, trwałej opalenizny, wyświechtanej wiatrem, przynoszącej spokój i zadowolenie.