Выбрать главу

Pierwej nim ją ujrzałem, w uszy zawitały dźwięki przedziwne, ażem stanął w miejscu i słuchał oczarowany, wypatrując skąd też napływają. Coś, anim rozumiał co, za serce chwyciło mocno, rodzime łąki i lasy przypominając. Dźwięki brzęczące nad głowami ciżby płynęły przez rynek, odbijając się od kamienic, wdzierały się pod sklepienia Sukiennic i ludziom głowy odwracały w stronę Mariackiego kościoła. Tam ci to kupa czynić się poczęła i rosła w oczach.

Nie wiem, falą kolorową, co się nagle w tę stronę sączyć poczęła, czy podnietą serca zasłuchanego ciśnięty, ruszyłem coraz szybciej i szybciej, a usłyszawszy, że dźwięki rozpłynęły się nagle we wrzawie wesołej i zamarły, biec zacząłem. Ludzi obijając, przerażony, że nie zdążę. Dopadłem koliska zwartego i kułakami ciżbę roztrącając, torowałem przejście, pókim mógł, póki ścieśnisko w gęstwę się nie zbiło taką, że ni kroku postąpić. Ale że Pan Bóg wzrostu nie pożałował, oczy już napaść się mogły do woli.

Przy trzeciej bodaj od strony kościoła kamienicy stał gruby, stary Cygan, wąsaty, a długowłosy jak niewiasta, w kapocie wiatrem podszytej i skórzanych, wojskowych buciskach. Skrzypki przedziwnie poskręcane do twarzy tulił, smyk do ziemi opuściwszy, z głową przechyloną, słuchając co mu dziewczyna, też Cyganka, do ucha kładzie.

Gdyby mi kto przedtem rzekł, że się od jednego widoku można w dziewce zauroczyć, palcem bym człowiekowi w czoło popukał. Anim to pojmował wówczas, a i dzisiaj nawet nie pojmuję. Na różne dziewki chadzałem i niejedna uśmiechała mi się, sercu choć na krótko bliska, ale ta! Z nią żadna równać by się nie śmiała. Smukła jak łania, czarnobrewa, z okiem jak u smoka wielkim, z barwinkowym na kosach zaplotem, w sukni długiej, stubarwnej, fartuszkiem zdobnej i z pasem srebrzystymi guzami i dzwoneczkami nabijanym. Wokół czoła i czarnych włosów owijał się łańcuszek z nanizanymi nań miedziakami. A przy tym cera, miast zwyczajnie po cygańsku śniadej, biała jak mleko…

Tłum pięknością jej zwabiony bardziej niż sztuką czekał w milczeniu. Ona, znać to czując, zawirowała nagle, aż się kosy owinęły wokół szyi i tamburinem uderzyła w rękę nad głową wzniesioną.

– Hrajte meni!

Dzwoneczki zadzwoniły jak szalone, spódnica furkotała, wir leciał przez kolisko, a skrzypce śpiewały jakąś nutę taborową, nieludzko piękną.

Wtem dźwięk tamburinu spotężniał i w twarz mi prawie uderzył, tak do mnie podskoczyła, wyciągając rękę w falbanie kwiecistej nad przekupką, która stała przede mną. Zęby błysnęły w uśmiechu i znowu zawirowała wzdłuż koliska. W każdym ułamku chwili, gdy jej twarz obracała się w moją stronę, zdawało mi się, że na mnie spoziera, lecz ruch, jaki nadała ciału, wyrzucał te oczy w obrót i znowu przez sekundę widziałem je w przelocie.

Skrzypki zamilkły i ona wpół stanęła jak wryta… tyłem do mnie. Groszaki sypnęły się gęsto w kapelusz Cygana, a ja stałem i patrzyłem w krasną wstążkę, z kosów spływającą wzdłuż pleców dziewczyny. Wstążka rosła, przybliżała się, aż mi w oczach poczerwieniało mgliście. Dziewczyna na brawa i wiwaty obojętna obracać się zaczęła powoli. Patrzyła na mnie z powagą, w oczy prosto, jakby mi chciała do wnętrza duszy zajrzeć.

Dźwięk skrzypiec mnie i ją z oszołomienia wyrwał.

– Hrajte meniii!

Chwyciwszy za fartuszek, kołomyjkę przedziwną, wesołą, zakręciła, śpiewając: “Lach i Rusin, ridnyje bratia, znajtie o tom lude, taj, ne ridnyj, a wse lipszyj, jak toj Nimec chudyj!”

Śmiech perlisty przetoczył się nad tłumem i sczezł raptownie. Po przeciwnej stronie koliska stało kilku żołnierzy austriackich. Patrzyli na dziewczynę ponuro, a ciżba cofać się poczęła.

Miarkowałem, że dziewczyna głupstwo strzeliła, w Austriaka piosenką godząc, lecz że mi nagle przejście dano, stąpnąłem do przodu, wyrywając się z rzednącego pierścienia. Ona stała, znowu we mnie wpatrzona, ja zaś w nią, o trzy kroki już, bezwolny i dziwnie radosny. Tłum rozstępował się coraz żwawiej, ściszony i lękliwy, lecz pilnie wpatrzony i nasłuchujący. Sam nie wiem kiedy spostrzegłem, że nie na Cygankę patrzą, lecz na stojącego obok żołnierzy chudego jegomościa w okularach, w szarym fraku z wysokim kołnierzem i z masywną laską w dłoni, do pałki znaczniej podobną, gdyż na chromego nie wyglądał. Człek ten, w punkt jeden skupiwszy spojrzenie, trwał nieruchomo.

Długa chwila minęła nim stało mi się jasnym, że oczy zza szkieł spozierają na mnie. Pojąłem! I ona pojęła, z oczu mi lęk czytając, bo drgnęła nagle jak przebudzona, podczas gdy ja już pierwszy krok w tył uczyniłem, potem drugi i trzeci, jeszcze jeden i jeszcze… Ścigał mnie wzrok Cyganki zalękniony i nieruchome okulary tamtego.

Gdy mi dłoń jakowaś na ramieniu ciężko siadła, nie zdziwiłem się. Oczekiwałem jej i tego wszystkiego, co miało nastąpić.

Strach mnie już pożegnał, tylko dziewczyny żal się zrobiło, że nie można jej dłużej w oczy patrzeć. Nie odwracając się, ku niej znowu postąpić chciałem, ale ręka nie puszczała. Jegomość z lagą szedł wprost na mnie, a wokół pobielało od mundurów.

– Rachunki czas płacić, Karśnicki – usłyszałem głos zza pleców spokojny, nieafektowany, znany mi skądś. Skąd, przypomnieć sobie nie mogłem. W obawie, że już jej nie zobaczę, nie odwróciłem się, rzucając machinalnie:

– Jakie rachunki?

– Za kabaty, coś je nam waszmość w błocku wypluskał! Za konia nie trza, znaleźliśmy.

Szarpnąłem się do tyłu. Stał przede mną, nie śmiejąc się, na pozór obojętny. Ten sam, z komory. Mogłem wtedy gnidzie kiszki przewiercić ołowiem, lecz darowałem.

Co było czynić. Ręce pod sznur wyciągnięte w mig mi spętali, pistolet zza pazuchy dobyli, gdy nagle Cyganka, gemejnów roztrąciwszy, przedarła się tuż, do młodego i okularnika podskoczyła. Nie miarkowała, w czym rzecz lub udawała dobrze, bo na wysuniętej pod nosy osłupiałych kanalii dłoni lewej ręki, dwoma palcami prawej poczęła naśladować przedziwnego sztajera, przyśpiewując na nutę “Mein Lieber Augustin”, jak tupiący żołnierz: eins, zwei, drei… Nie udawała. Głosik łamał jej się żałośnie, a w oczach łzy drżały. Młody ocknął się pierwszy, przerwał rozpaczliwą pantomimę i pchnął Cygankę. A gdy ciągle jak dziecko nieświadoma raz jeszcze rękę mu pod nos podsunęła, uderzył. Zachwiała się, milknąc i usta otworzyła jak do krzyku.

Źle zrobił! Sznura, który z wiązania przegubów moich trzymał w ręku, nie zdążył już skrócić. Odchylając się nieco, kopnąłem go w słabiznę, ból straszny chyba zadając, bo nawet nie zawył, tylko oczy prawie do białka przewrócone z orbit mu wyszły, jakby wyskoczyć chciały i w tym samym momencie, nim ktokolwiek ruch uczynił, dwoma zwartymi kułakami rąbnąłem w wyszczerzone bólem zęby, czując jak coś kruszy się i drze mi skórę.

Zaraz też przestałem czuć wiele. Przedmiot ciężki, pałka lub kolba, spadał mi na czaszkę raz po raz, wir wzniecając, kolory migotliwe wstrzeliwując, oddech dusząc…

Nie straciłem przecie do ostatka świadomości. Czułem jeszcze, że mnie na czymś twardym niosą, pewnie na desce, która gwóźdź wielki musiała mieć tam, gdzie głowa spoczywała. Gwóźdź ten mózg mi przeszywał na wylot, czołem lub na przemian oczami i uszami wychodził. Słyszałem krzyk dziewki daleki: “Nieee!” w szlochu roztopiony, chciałem coś odrzec, odwrócić do niej głowę… Gwóźdź z wolna wypłynął mi z czaszki i przestałem czuć na dobre.

***

Szara kolebka sufitu oddalała się i przybliżała rytmem pulsu, który mi w skroni tętnił, zrazu szybko, potem coraz wolniej i ospalej, aż stanęła prawie, bujając się lekko na boki jak łódź na spokojnej fali. Liczne spękania tynku, łaty czerwonej cegły w plamach wykruszeń, smugi brunatnych zacieków, robak wędrujący grzbietem do dołu i nie spadający – wszystko to jawiło się coraz ostrzej i kanciaściej.