Выбрать главу

– Tedy sądźcie mnie za to, niech wiem chociaż, ile czasu gnił jeszcze będę!

– Imaginujecie sobie, że za to i do końca żywota posiedzieć można?

– Boże mój!

– Wina wasza ciężka, a i w pełni nie znana. Prawdy nie mówicie, a szkoda. Verba veritatis kary pomniejszeniem często bywa nagradzona. Zważcie!

– Mówiłem już. Rezler jestem… pod Poznaniem, blisko Szamotuł, wieś Buszewo, ojczym mój tam siedzi. Sprawdzić mieliście.

– Sprawdzimy.

– Kiedy?!

– Przyjdzie czas.

– Panie, na Boga Wszechmogącego, kiedy?! Sprawdźcie rychło, zapłacę! Na cóż wam dzierżyć mnie tu do śmierci?

– Czym pan zapłaci! Kilkadziesiąt florenów mieliście w kapocie. Za tyle i strażnika nie kupicie.

– A was za ile kupić można?! – krzyknąłem i natychmiast pożałowałem wybuchu przerażony, że mnie do lochu odprowadzić każe. Gdym usłyszał odpowiedź, krew mi cała z twarzy odpłynęła.

– Za dziesięć tysięcy talarów! Napiszcie do ojczyma, niech wam sumkę przyśle. Wolno was puszczę!

– Całkiem wolno?

– Niezupełnie. Do wojska pójdziecie, by Olizar protestacji wnosić nie śmiał. Swoje ma on z wami porachunki, więc ostrożnym być muszę. Dać wam papier?

Myśli kłębiły się jak huragan. Do wojska i zdezerterować, gdy się pora nadarzy, jak Gil prawił. Ale ojczyma prosić znienawidzonego, co matkę zadręczał… Tedy nie pisz i w lochu zgnij, honorem onym i hańbą, które ci chłop wypomniał, zastawiając się… Boże, zmiłuj się! Co czynić? Słońce strzeliło mi w ślepia, wyłażąc zza chmur i przez okno wdzierając się do komnaty. Żyć po drugiej stronie, nie w cieniu, w słońcu. Boże, Boże…

Słabo się nagle poczułem, widać loch organizm mi dobrze podjadł, bo się Austriak ruszył:

– Hej! Co wam?

– Nic. Papier i inkaust dajcie.

***

Trzy miesiące minęły. Szczurza nasza dola nic się nie zmieniła. Nasza powiadam, bo – choć rzadko do siebie przemawiając – zbrataliśmy się z Gilem na dobre. Mnie się zdawało, że od wieków go znam. Co on myślał, nie wiem, pewnikiem podobnie. O pisaniu swym starałem się nie myśleć. Pierwszy raz w życiu żebrałem, choć gdyby mi to kto przepowiedział, nie dałbym wiary. Ojczym warknie jeno i podrze, albo i nacieszy się, i nadworuje z Borkiem do syta. Wstydziłem się chwili słabości, ale cofnąć czasu nie było w mojej mocy, choć, klnę się, cofnąłbym, gdybym mógł. Loch mnie półmartwym uczynił i obojętne mi już było, czy zdechnę tu, czy gdzie indziej. Byle rychło.

Kiedy więc po raz wtóry przed urzędnikiem w okulary zdobnym stanąłem i gdy mi papier pokazał z przeznaczeniem do jednego z pułków austriackiej infanterii, który na Węgrzech stał, myślałem, że śnię.

– Talary wam wypłacono? – spytałem głucho.

– Bez nich nie wyjąłbym was ze studni… żegnam. Nie wracajcie tu, bo wam Olizar nie daruje. No! Niech się pan pośpieszy! Żołnierze czekają, odwiozą pana.

– Ilem czasu siedział?

– Styczeń jest, roku 1800. Sami liczcie!

– Styczeń… roku…

Trzy lata z okładem. A ja trzy wieki naliczyłem. Skłonić się chciałem i wyjść, gdy naraz pamięć drgnęła.

– Prośbę mam.

– Jaką?

– Pozwólcie mi do celi wrócić, druha pożegnać.

– Druha?! Kpicie chyba? Olizar na złość wam do chłopa was wsadził, a wy… wy zbrataliście się z chłopem. Szlachcic przecież jesteście! Cóż, idźcie.

Chwilę potem stanąłem w drzwiach celi. Mówić nie musiałem, z oczu mi wszystko wypatrzył.

– Żegnaj, złego słowa nie pamiętaj.

– Co wy, panie…

Na pięcie się obróciłem, by odejść, gdy mnie coś jeszcze kolnęło.

– Czekaj! Nie pytałem jakoś, a przecież znać chcę. Za co w lochu siedzisz i kiedy ci pora wychodzić?

– Niedługo, szkoda frasunku. A za co? Za kradzież!

– Co ty?! Toż…

– Kazań nie praw! Pożyjesz, obaczysz, że złodziejstwo występkowi nie zawżdy równe. Pan Bóg miłosierny, na niebie sądy odprawiający, przykazał – po prawdzie ubogim tylko – “nie kradnij!”. Jeno zapomniał dodać: choćby ci dzieciska i kobieta z głodu na oczach zdychały!

Plecy pokazał, a moje kroki zadudniły echem w korytarzu.

Dominik – Edukacja

Dopiero gdy Janek wyjechał, Dominik pojął, co oznacza samotność. Tak jak teraz nie odczuwał jej jeszcze nigdy. Nawet po śmierci matki, w kotle wrzącym od ruchu, bieganiny i wrzasków, jakim był dwór w Buszewie, w korowodzie wizyt i polowań, w oczekiwaniu świąt, czuł się otoczony życiem, buchającym jak para, rozgrzewającym, pozwalającym myśli oddalić od smutnych spraw przynajmniej na czas dnia. Obecność brata była tak mocno z tym wszystkim sprzężona, że Dominik nie zdawał sobie sprawy z tego, czym mogłaby stać się jego nieobecność. Nie krótkie, kilkudniowe wypady, ale nieobecność wieczna, nieskończona, niepojęta.

I teraz żywił przez kilka dni nadzieję, że brat lada chwila się zjawi, jak zawsze konia do stajni wprowadzi, budząc zdziwienie służby, że nie na tej samej szkapie przybył, na której wyjechał, i gniew ojca, jeśli nowy koń wyglądał na gorszego; że na ganek skoczy, zamknie się w swojej komnatce i zwali na posłanie w buciorach, w mig zapadając w sen głęboki. Wejść wtedy doń można było przez okno, poprzeglądać pistolety długie, srebrzone, z których za domem się często wprawiał, a które po ojcu swoim odziedziczył, pierwszym mężu matki, owym Karśnickim; w but długi skórzany nogę wsadzić i siedzieć, wpatrując się w leżącego z uczuciem radości, że oto czuwa nad tym wielkim bratem, śmiałym i zgrabnym, kochanym przez całą czeladź, a zwłaszcza przez co młodsze dziewczyny.

Ale Janek nie wracał.

Dni parę zaledwie minęło – święta się dopiero kończyły – lecz Dominik czuł, że tym razem brat już nie wróci. Nocna scena, gdy zbudzony, ledwie przytomny zobaczył przed sobą twarz rozognioną, majaczyła mu w pamięci jak sen lub przywidzenie. Pojedyncze tylko słowa zachował: “Wielkopolska… kolebka ojczyzny… pamiętaj! pamiętaj”! Ojczyzna, nie stanowiąc zjawiska materialnego, nie dając się wziąć do ręki, pogłaskać czy na przykład rzucić o ścianę, była dlań czymś nieuchwytnym, czymś odległym, obcym, pachnącym kadzidłem i ulotnym jak cytaty łacińskie mamrotane przez księdza w czasie nabożeństwa, a przecież ważne i potężne, jak dusza, jak Trójca Święta… Była wszakże wyrazem i niczym więcej. Ojczyzną ojca był Królewiec, leżący gdzieś daleko nad morzem i Buszewo, i król, który w Berlinie na tronie zasiadał. Ksiądz Lomazzo swoją ojczyznę opłakiwał, która znajdowała się hen za górami. Tę jakobini we krwi chrześcijańskiej skąpali… A Janek? A matka? W pewnym momencie spostrzegł, że nie jednym, lecz dwoma językami potrafi mówić, po polsku i językiem, który z wolna przyswajał sobie od Anny, Grety i od ojca. Ojciec, który tym drugim językiem rozmawiał z częścią służby i z landratem, nieraz perorował, że już Polski nie ma, że na wieki pogrzebana, że za butę swą i hardość karę na się ściągnęła i że już na zawsze Prusy na ziemi tej zasiadły. Dominik pojmował, że tak jest słusznie i że tak być musi wiecznie, gdyż sam Pan Bóg tak postanowił, a co on stanowi, tego ludzie zmieniać nie powinni, by grzechu śmiertelnego na duszę i ciało nie ściągać.

Nocne wyrazy zapalczywie szeptane przez Janka, choć zrozumiałe, wydawały mu się obcymi, a sens ich wywoływał w głowie Dominika przedziwny zamęt. Janek, Polskę ową, nie istniejącą, skazaną i pogardzaną, uważał za swą ojczyznę i na matkę się klął, że i jej to jest ojczyzna, a także Dominika. Za takie słowa drogo można było zapłacić, przeciw pruskie, przeciw królewskie, przeciw ojcowskie to były słowa. Czemuż więc z myśli precz ich nie wyrzucił? Może dlatego, że Janek nie okłamał go nigdy, że gdy o Polsce mówił, patrzył oczami matki, tymi samymi, które Dominik tak ukochał i za którymi płakał. I czuł w sercu jakąś dziwną i rozpierającą radość, że go Janek ze sobą równa. Ojciec. Ojca kochał, ale nie potrafiłby przytulić się do jego rąk jak do rąk matczynych, czy do pachnącej kuchnią Grety.

Niemka Greta, która pono niegdyś, w młodości, była opiekunką ojca, mówiła tylko po niemiecku, a przecież nie nienawidziła Polaków, polską czeladź dworską, kiedy mogła, dokarmiała i broniła przed gniewem starego. Mogło by się wydawać, że samą miłość nosi w swoim zwalistym łonie, przykrytym stosem koronek i fartuchów haftowanych, że nie potrafi na nikogo w świecie krzywo spojrzeć, nadąć się czy zęby pokazać. Mogłoby się tak wydawać, gdyby nie pisarz dworski Borek – jego Greta nie cierpiała z całej duszy.

Ów Borek, tutejszy Polak, Wielkopolanin, indywiduum znienawidzone przez wszystkich prócz ojca, choć i to nie wydawało się być pewnym, za Karśnickiego był parobkiem, doglądał koni. Gdy raz dziewczynie dworskiej zrobił dziecko, a żenić się nie chciał nawet pod groźbą chłosty, stary Karśnicki po pysku go łapą wytrzaskał, zęby dwa wyłamując, a pannę wydał za drugiego koniarza, trzosikiem skromnym pretensje pana młodego uciszywszy, zaś Borka posłał w rekruty, razem z kilkoma innymi, których mu z dymów jego nakazał wybrać urząd pruski. Jakim cudem Borek uniknął służby żołnierskiej – tego nikt nie wiedział. Czas jakiś podobno plątał się w kreisgerichcie przy sprawach kryminalnych, zbierając wiadomości dla działu żydowskiego, który utworzono po likwidacji sądów kahalnych. Wrócił tuż przed śmiercią matki i pisarzem został przez Rezlera mianowany, w miejsce Antoniego Cieleckiego, staruszka, który jeszcze Janka na rękach nosił. O wszystkich tych szczegółach szeptano po kątach, języki na Borku strzępiąc, jako że jednej chyba duszy przyjaznej nie miał, co mu zresztą nie przeszkadzało nosić głowę wysoko. Nawet dziewczyny dworskie, chociaż gładki był nad podziw, unikały go i rzadko która dała się namówić na wieczorne obmacywania w stodole, tak iż częściej musiał je niewolić. Jedynemu Hansowi schodził z drogi, ślepia odwracając.