Obce twarze, ciekawość rozbudzające, szybko uwagę chłopca w inną obróciły stronę. Najbardziej interesował go duchowny. Następca księdza Zimorowicza wywoływał dwojakie uczucie. Nie budził żywiołowej sympatii, nigdy się nie uśmiechał, a spojrzenie miał mądre, przeszywające, gesty starannie wymierzone, powolne. Przy tym wszystkim nie był odpychający, wzbudzał szacunek swą wiedzą, a życzliwość kalectwem. Utykał na prawą nogę, co nie mogło dziwić, zważywszy, że jak sam powiadał, przez kilka lat w armii królewskiej służył jako kapelan i dopiero po bitwie pod Jemappes kontuzja poza nawias wojska go usunęła. Na bladej, zielonkawo-przeźroczystej twarzy, z której świecące oczy wyrywały się jak biżuteria, rzadko pojawiał się grymas. Jedyną ruchliwą częścią ciała były palce, które nieustannie kręciły młynka lub splatały się w skomplikowane sieci, by za chwilę wybijać na ścianie takt marsza.
Ksiądz nazywał się Hondius. Już pierwszej nocy Dominikowi śniło się, że widzi go na ambonie. Wchodził po krętych schodkach na dno “łodzi apostoła”, otwierał Biblię, klęczał w pokorze, a potem nagle stawał i wyciągał dłoń w przestrzeń, krzycząc: “Wielka Polska! Ojczyzna!” Ale twarz miał już nie swoją, lecz księdza Zimorowicza. Hondius widać wiedział o tym, bo za włosy siwe chwycił, próbując zerwać z własnej twarz polskiego klechy, szarpał z całą mocą, rwał, drapał długimi, pielęgnowanymi paznokciami… bez skutku. Ksiądz Zimorowicz uśmiechał się pogodnie i nie zamierzał ustąpić… Dominik obudził się, ciężko dysząc.
Tego dnia pojechali wszyscy do kościoła, by wysłuchać pierwszego kazania księdza Hondiusa. Kościół był pełen, pełniejszy jeszcze niż w Wielką Sobotę, tak iż tłum wylewał się na dziedziniec. Miejsca dla Rezlera, Scholza i zarządców przygotowane zostały uprzednio na samym froncie, tuż pod amboną, nieco na prawo od krytego aksamitem podium, które dźwigało wielki, złoty fotel, flankowany przez dwa podobne, choć skromniejsze stolce. Zagrzmiały dzwonki i w otwartych drzwiach zakrystii ukazał się orszak – biskup w lśniącej ornamentami i haftami kapie, podtrzymywany z obu stron przez dwóch kleryków, i podążająca z tyłu świta, pełna twarzy skupionych lub nadętych, ust poruszających się bezgłośnie, oczu znudzonych, tonsur i habitów.
Teraz dopiero Dominik przypomniał sobie, że Hondius kilkakrotnie wspominał o swoich prośbach w diecezji, by jego świątobliwość biskup poznański Ignacy hrabia Raczyński zechciał zaszczycić jego nową parafię. Hondius, gdy rozprawiał o biskupie, nie miał dla niego słów uznania, czy raczej uwielbienia. Zdawało się, że nikogo w świecie tak nie kocha, jak Raczyńskiego, eks-jezuitę, znającego pono całą Europę, niezliczone języki, sztuki i nauki, jak powiadał Hondius, wszystkie, nie wyłączając astronomii, którą studiował u sławnego Hella. Raczyński niedawno, bo w 1793 roku, po zgonie Okęckiego, mianowany został kanonikiem poznańskim, zgodnie z wolą najjaśniejszego pana, którego sercu miły był nad podziw. Biskup, odbywający właśnie objazd duszpasterski ziem diecezjalnych, w czym coraz częściej wyręczał schorzałego arcybiskupa gnieźnieńskiego Krasickiego, zgodził się chętnie wprowadzić Hondiusa na nową parafię, co ten poczytywał sobie za największą łaskę, lecz mimo błagań Rezlera nie przyjął zaproszenia do spożycia obiadu w ich domu, tłumacząc się pośpiechem i koniecznością objazdu kilku innych miejscowości. Powóz otrzymany w prezencie od króla, a tak wytworny i bogaty, że Dominik nigdy podobnego mu przepychem nie widział, czekał już na biskupa przed kościołem, by po mszy uwieźć go w świat.
Raczyński zasiadł w fotelu i obrócił twarz ku ołtarzowi. Dominik czekał na inaugurację napięty, przypuszczając, że znowu coś ciekawego się wydarzy. Nic się jednak nie stało. Ksiądz Hondius w asyście ministrantów zaintonował mszę i w kościele zapanowała zwykła, męcząca Dominika nuda. Dopiero gdy Hondius zaczął czytać ewangelię, szmer lekki przetoczył się nad tłumem i głos jakiś syknął: “Diabeł ogonem mszę klepie!”, ale go inne głosy w mig uciszyły. Rezler uwagi na to nie zwrócił, Borek zaś, który jeszcze przed chwilą siedział obok niego, zniknął bez śladu. Dominik chcąc rozproszyć znużenie, począł go wzrokiem wypatrywać, lecz bezskutecznie.
Po ewangelii wyszedł przed ołtarz Raczyński. Mówił krótko, przedstawił Hondiusa, wychwalając jego kapłańskie doświadczenie, po czym nagle filozofować zaczął na temat powinności, jakie wszyscy wobec ziemskiej władzy najjaśniejszego pana należycie wypełniać mają, o miłości głębokiej ku majestatowi królewskiemu, bez której to miłości i szacunku kłamcą się jest i bezbożnikiem, jako że wszelka władza ziemska od Boga jest dana – prawdy te proste i nieskomplikowane Dominik setki razy słyszał w domu, toteż nudził się coraz bardziej i tylko wyskrobywanie paznokciem kruszącego się bez oporu tynku w spoinie filara dawało mu chwilową satysfakcję.
Wyrwał go z tej czynności podniesiony głos Hondiusa, który powtórnie wszedł na ambonę. Raptownie, nim głowę zdążył odwrócić, krzyk wstrząsnął ludźmi, tłum zafalował i szarpnął się do wyjścia. Nawet biskup poderwał się z fotela i chwila długa minąć musiała, nim pojął i opadł z wolna na siedzenie.
Z góry, od krzyżowego sklepienia, wielki, papierowy smok, klejony z kolorowych ścinków, spuszczał się po sznurze, falując skrzydłami.
– … Oto szatan, co do buntu chłopów przeciw panom kieruje, oto symbol buntu przeciw władzy, którą Bóg w wybrane ręce kładzie, oto pycha buntownicza, niegodziwa a sprośna! – Hondius przemawiał głosem mocnym, tak teraz inny, niepodobny do flegmatyka, natchniony, wieszczący.
Wtem zza filara wyskoczył rycerz w hełmie, z kitą długą na plecy spadającą i w pancerzu z łuski blaskomiotnej, włócznią się zamachnął i rozpruł gadowi brzuch, aż się trociny posypały na głowy nic nie rozumiejącego gminu, zalęknionego, trwającego w pokorze na kolanach.
– … Tak jak święty Jerzy smoka pokonał, tak prawo nad królestwem ciemności zapanuje, porządek nad buntem, dobra wola nad złą, a ręka w zwierzchność godząca uschnie i odleci!
Dominik chociaż blisko stał i widział, że potwór nie jest żywy, lecz zmajstrowany wymyślnie, drżał cały i dziwił się, że ten i ów ze szlachty uśmiech pod wąsem kryje, a niektórzy w głos ryczą z wesołości, wzbudzając tym gniewne spojrzenia Rezlera. Ojciec jednak nie dojrzał tego, co Dominik spostrzegł w ułamku chwili: wyraz niesmaku w skrzywionych ustach biskupa. Raczyński nie czekając końca mszy wstał i skierował się ku zakrystii.
Wracali do domu bryką, którą po raz pierwszy powoził nie Marcin, lecz sprowadzony lokaj w liberii. Scholz z Rezlerem omawiali wyposażenie nowych kolonistów, zostawiając Dominika własnym, ciężkim myślom. Gdy już byli niedaleko dworu, z tyłu rozległ się tętent konia, coraz bliższy i donośniejszy. Dominik wychylił się i ujrzał Borka, który galopował za nimi we fraku i z dziwnym przybraniem głowy.
Pisarz minął pojazd nie zatrzymując się, w przelocie tylko zerwał błyskotkę z głowy i kłaniając się nisko, zarechotał. Landrat i ojciec wtórowali mu pełną piersią, krztusząc się od śmiechu i dowcipkując. Nawet lokaj na koźle nie żałował gardła. W ręku Borka mieniła się błyszcząca krągłość – hełm świętego Jerzego, z kitą długą, podobną do końskiego ogona.
Następnego dnia ksiądz Lomazzo oznajmił, że wraca do Francji. Inne tam wiatry zawiały, kościołowi bardziej przychylne, a i tęsknota za ojczystą ziemią musiała swoje uczynić. Abbe spakował swój skromny kuferek i udał się do Rezlera po ostatnią zapłatę. Chłodno był żegnany, lecz brykę na drogę do Poznania wyprosił, skąd pocztą już na zachód zamierzał się udać.
Dominik, który nigdy sympatią szczególną nauczyciela nie darzył, poczuł teraz, że mu go będzie brakować. Nie tak mocno, jak Janka – lecz jednak. Lomazzo, milczek ludzi unikający, który jedynie w czasie lekcji z chłopcem rozgadywał się nieco, był jedną z tych nielicznych osób, do których Dominik czuł irracjonalne instynktowne raczej zaufanie. Stał długo na gościńcu i patrzył na oddalający się powóz, z którego ksiądz wychylił rękę, machając na pożegnanie lub może błogosławiąc.
W kilka miesięcy później ojciec wezwał Dominika do siebie i oznajmił synowi, że posyła go do szkoły, do Rydzyny, gdzie będzie pobierał nauki w konwikcie pijarskim. Stary Rezler, w obawie przed protestem dziecięcym, płaczem może i prośbami, zaczął od razu uspakajać syna i opisywać mu konwikt dostatni, w którym zamieszka, a w którym przełożonym jest znany panu Bronikowskiemu eks-major Deybel. Ten się Dominikiem zaopiekuje należycie.
Chłopak słuchał i nie mówił nic. Głos ojca dochodził doń jak przez mgłę, obcy i dziwnie daleki.
Dopiero na miejscu, w Rydzynie, gdy Rezler nie wysiadając z bryki syna w czoło cmoknął i przekazał w ręce uśmiechniętego osobnika o krostowatej twarzy, Dominik poczuł smutek jakiś, chciał do ojca przypaść i przytulić się, lecz ten już konie kazał podciąć i nie odwrócił głowy, gdy landara wymijała dominujący nad rynkiem pomnik Św. Trójcy. Mała dłoń skryła się w uścisku pięciu potężnych paluchów nieznajomego i Dominik podreptał za swym opiekunem, ledwie nadążając za krokami tamtego i starając się, by go ciągnąć nie musiano jak prosiaka. Powoli przychodziło uspokojenie, a później ciekawość na wszystko nowe, co stało przed nim i pozwalało zapomnieć o reszcie.