Выбрать главу

Deybel umieścił Dominika w konwikcie wybudowanym blisko samej szkoły. Brudny, odrapany budynek zawierał trzy sąsiadujące ze sobą sale, pełne drewnianych, schludnie zaścielonych łóżek, flankowanych stoliczkami, z których każdy posiadał niewielką szufladę. Dominikowi przypadło łóżko w pobliżu pieca, którego żółte, rzeźbione kafle były jedyną ozdobą komnaty, nie licząc krucyfiksu zawieszonego nad drzwiami. Deybel nie omieszkał pochwalić się, iż miejsce to sam wybrał, by Dominikowi chłód nie dokuczał zimą, a następnie objaśnił chłopca, że “panowie kawalerowie” pobierają właśnie nauki i zjawią się wkrótce, pouczył o obowiązkach, wskazał szafkę na ubranie i przypominając, że Dominik do niego ze skargami i pytaniami ma się kierować, wyszedł.

Dominik, gdy już pozostał sam, usiadł na łóżku, głowę wsadził w dłonie i siedział nieruchomo, jak długo – sam nie wiedział, aż go krzyki dobiegające ze schodów wyrwały z zamyślenia. Do sali wpadła rozwrzeszczana banda, wymachująca kajetami, potrącająca się, szarpiąca, szczebiotliwa. Na widok Dominika gromada w miejscu stanęła, ostatni tylko rozpędem jeszcze na pierwszych wpadali, aż wszystko się uspokoiło.

– Patrzcie, nowy! – krzyknął chudy wyrostek z imponującą czupryną.

– Nowy! Nowy! – ogłuszający wrzask wstrząsnął nobliwymi ścianami komnaty.

Dominik nie podniósł się z łóżka, patrząc na nich tylko, bez jednego słowa. Chciał, by odeszli jak najprędzej i zostawili go samego.

– Ty! – chudy uderzył go w ramię. – Niemowa jesteś?

– Niemowa! Niemowa! Głupi niemowa! – wtórowali kompani tamtego.

– No, ty! Odezwij się!

– Odczep się!

– Coś powiedział?!

– Coś ty, głuchy?

Udała się ta odpowiedź Dominikowi, bo tamten spąsowiał, a śmiech, który się rozległ, choć cichszy nieco, nie przeciw Rezlerowi tym razem był skierowany.

– Co? Ja głuchy?

– A kto?

– No to… no to powtórz to! – chudzielec nastroszył się i przygarbił, zwijając palce w pięści.

– Odczep się, chcę być sam!

– Nie odczepię się!

– A jak ci powtórzę, żeś głuchy, to mi dasz spokój?

– Spróbuj tylko!

Dominik spróbował i w tej samej chwili oberwał pięścią w nos i zaraz drugim kułakiem w brzuch. Zgiął się raptownie z bólu, który mu przeszył żołądek, przez co trzecie uderzenie nie trafiło i pięść chudzielca z całym impetem przeleciała nad głową Dominika, by wyrżnąć w kafel pieca. Ryk bólu z ust tamtego rozprostował Dominika. Nie umiał się bić, ale taka wściekłość go wzięła, że nagle z całą siłą wymierzył kopniaka w kostkę chudzielca, który stał obok i dmuchał na bezwładną dłoń, a potem skoczył na niego i zaczęli się turlać po podłodze, wśród okrzyków rozgorączkowanej zgrai: “Bij go, Dezydery!”, “Chłapowski górą! Hurrra!”, “Nowy, nie daj się!”, i innych podobnych.

Nie zauważyli, jak stanął nad nimi Deybel i chwyciwszy za kołnierze, podniósł z łatwością do góry jak dwa schwycone za uszy króliki. Oddychali ciężko. Dominikowi krew kapała z nosa, chudy lizał stłuczoną rękę. Czereda rozprysła się po kątach, lub zasiadła na swoich łóżkach gapiąc się z okrutną ciekawością.

– Chłapowski! Znowu ty! Nauczka dla nowego, prawda? No odezwij się! – Deybel był wyraźnie rozsierdzony i trzymając chudzielca za rękę trząsł nim jak liściem.

– Ja… ja… – tamten nie mógł wydobyć głosu z gardła.

– Obiecywałem ci: jeszcze raz i odsyłam cię do rodziców, nie będziesz nam konwiktu w karczmę zamieniał. Teraz był ten raz, pakuj manatki! Co ci on uczynił – wskazał na Dominika – że go napadłeś? Dość już…

– Ja… ja nie…

– Co nie?! Nie wyprzesz się chyba, nicponiu?! Przyłapanyś jest! Zaczepił cię i bić począł, prawda? – zwrócił się do Dominika.

Zrobiło się cicho. Wszystkie twarze zwróciły się w jego stronę. Dominik wytarł rękawem brodę, po której kapała krew i podnosząc nos do góry, by zatamować upływ, wyseplenił:

– Właściwie to nie.

– Co nie? – Deybel z wrażenia puścił rękę Chłapowskiego.

– No… nie tego, nie zaczepił mnie.

– Nie powiesz chyba, żeś ty to zrobił, jeśli mnie za głupiego nie masz!

– Po prawdzie – Dominik siorbnął nosem – to ja!

– Łżesz, Rezler! Za kłamstwo kara cię nie minie! Dobrze pierwszy dzień w szkole zaczynasz. Pogłaskałby cię ojciec, gdyby to widział!

– Ale nie widzi.

Na te słowa śmiech wybuchnął ogromną falą z ust wszystkich, widać było, że sam Deybel z trudem go powstrzymuje. Brwi jeszcze raz zmarszczył, lecz już nie tak głęboko, i kierując się do drzwi krzyknął:

– By mi się to nie powtórzyło więcej, Rezler, bo pożałujesz! Nim ojcu odwiozę, skórę złoję, jak się patrzy! A ty, Chłapowski, zapisz sobie, że to już naprawdę ostatni, najświętszy parol honoru, ostatni raz darowane!

Zaklął jeszcze coś do siebie i zamknął drzwi. Zostali sami.

– Równy jest, obronił Dezyderka – wyszeptał z nabożnym podziwem jeden z chłopców. Inni przytaknęli mu i ruszyli w stronę Dominika z przyjaznymi twarzami, z rękami wyciągniętymi po przyjacielsku, lecz ten odwrócił się raptownie i warknął:

– Odczepcie się!

Tak to powiedział, że nie próbowali więcej. Otoczyli Chłapowskiego, który pięść jeszcze rozcierał i śmiał się przez łzy:

– Co tydzień mi mówi, że to ostatni raz. Co tydzień!

Dzień minął i Dominik dowiedział się od kolegi z sąsiedniej pryczy wszystkiego, co wiedzieć chciał o konwikcie, o szkole, o ojcach pijarach, o panującej w przybytku surowości, w czym celował przede wszystkim zastępca rektora, profesor Gans. Z pijarskimi profesorami koty darł, a przez wychowanków był srogo znienawidzony za częste i okrutne bicie.

Dominik w domu rzadko był karcony rózgą. Bał się bardziej ręki ojca, która czasami znienacka uderzała w siedzenie. Zdziwił się więc i słuchał uważnie, nie bardzo wierząc w ową szkolną chłostę. Był przekonany, że Tancewicz, który mu to wszystko wykładał, chce go jedynie przestraszyć, że przesadza i plecie bajdy.

Równo z godziną ósmą, każdego wieczoru, świece nakazywano wygaszać, i brać szkolna zapadała w sen. Dominik długo nie potrafił zasnąć pierwszej nocy.

W trzy dni później młody Rezler rozpoczął naukę. Z racji wiadomości nabytych od księdza Lomazzo, z których musiał zdać egzamin przed komisją belfrów i ze względu na idący mu już czternasty rok, przydzielono go od razu do klasy drugiej.

Oznajmił o tym chłopcu ów zastępca rektora-pijara, profesor Gans, cynik i pijanica, którego jedynym marzeniem było trząść całym przybytkiem szkolnym. Był on w Rydzynie jednym z trzech, obok Deybla i Bawarczyka Mischkego, niemieckich nauczycieli świeckich. Osobliwe to było indywiduum. Ogromne, ponad miarę wypukłe wargi panowały nad szerokim nosem, zwieńczonym siną kurzajką. Włosy pudrowane gęsto, z przodu równo przystrzyżone, z tyłu i po bokach formowały się w olbrzymi warkocz i długie, fryzowane loki, które mu uszy zasłaniały, co przy szpiczastym czole tworzyło obraz komiczny i wstrętny zarazem. Ci co utrzymują, że charakter duszy na obliczu ludzkim maluje się znakami, dowód by w nim mieli na potwierdzenie swojej teorii. Surdut z klapkami, kryjący długą wyszywaną kamizelkę, cały był ubielony na plecach od warkocza. Przestrzeń między podszewką a suknem owego wdzianka wypełniał farsz niezwykły, składający się z kajetów uczniowskich, na których “jeometra”, bo tak go zwano, miał zwyczaj sypiać. W kieszeniach surduta, celowo przepastnych, mieściły się butelki węgrzyna, z których, gdy mu przyszła ochota, popijał w najmniej oczekiwanych momentach, na ulicy lub w szkole, udając, że zażywa lekarstwo na wątrobę.

Mieszkał sam, w pokoju, w którym żadnego sprzętu nie było, jak twierdził syn stróża domu. Podłoga w jeden barłóg zamieniona – stanowił on łoże “jeometry” – usiana była rękopisami i kajetami uczniowskimi. W szkole szeptano, że Gans z tych ostatnich co wieczór formuje zgrabną poduszkę i na niej sypia. W kącie tej komnatki stał cebrzyk znany całej braci uczniowskiej, pełen rózeg, które profesor odkładał na zimę jak chomik, by wychowankom maniery właściwe i mądrości do głowy, a raczej do tyłka wkładać. Ten właśnie cebrzyk zdumiał i przeraził Dominika, gdy podczas wędrówki przez miasto mijał dom “jeometry”. Belfer siedział na progu i z całą powagą przycinał stos brzezinowych gałązek, które następnie wkładał do sławnego naczynia, by namokły porządnie. Dominik wkrótce miał odczuć na własnej skórze działanie brzezinowej pedagogiki profesora Gansa.

Pamiętał pierwsze spotkanie z salą, w której miał pobierać nauki, a która śmiało mogła pomieścić kilkadziesiąt osób. Po prawej stronie, pod oknami, pięć długich ławek uformowanych w szereg, jedna za drugą, sąsiadowało z analogiczną piątką po stronie przeciwnej. Oba szeregi przedzielał korytarz, którego jednym biegunem była wysoka katedra profesorska, drugim zaś stercząca pod ścianą, obok szafki i tablicy, jedenasta ławka, zwana “oślą”.