Выбрать главу

Droga do niej prowadziła przez upokarzające bicie. Przysiągł sobie, że nigdy, nigdy do tego nie dopuści, nawet gdyby miał uciec ze szkoły, lub… się zabić. Nie pozwoli się bić…

Wyklarowano mu szybko, że w zależności od wyników w nauce i od sprawowania najpilniejsi uczniowie zajmowali dwie pierwsze ławki, mniej pilni następne i tak aż do ostatniej, na której zawsze siedziało kilku klasowych pariasów, zahukanych częstym karceniem i zastraszonych szyderstwami nielitościwych kolegów. Uczniowie pierwszych trzech ławek byli wolni od kary cielesnej. W przypadku swawoli lub jawnej niepilności przenoszono ich do niższej ławki i dopiero tam, jeśli nie zdołali rychło odzyskać pilności, czekały ich niechybne baty.

Gdy patrzył na “osłów” czuł litość jak dla obitych psów, bo na takich też wyglądali. Bici nieustannie, bywało, że i po trzy razy dziennie, stawali się z wolna gnuśnymi i obojętnymi na karę, ciało ich tępiało i uodparniało się na ból, wreszcie ich zmysły i oni sami tępieli do reszty. Nie czyniąc żadnych postępów opuszczali szkołę po dwóch zaledwie lub najwyżej trzech latach nauki. Nie potrafił tego pojąć. Nie ich głupoty, bo tej wszędzie było dość, ale tego, że się bić pozwalają jak zwierzęta, lub jeszcze gorzej, albowiem nie stawiali żadnego oporu.

Po kilku dniach system podziału klasowego przestał być dla Dominika tajemnicą. Brać uczniowska posiadała ścisłą hierarchię, wykoncypowaną na wzór urzędniczej. W każdej klasie znajdował się prezes, pisarz i tylu radców, ile ławek stało w danej sali. Do obowiązków “panów radców” należało codzienne sprawdzanie, przed ósmą rano i drugą po południu, czy ich podwładni nie pogubili książek, czy lekcje potrafią powtórzyć i czy zostały napisane zadane okupacje. Raport o niepilnych składali na karteczce prezesowi, ten zaś referował sprawę nauczycielowi. Całą tę czynność załatwiano w ciągu dziesięciu minut przed wejściem belfra do klasy. Zamiast więc wrzawy i swawoli przed rozpoczęciem lekcji tylko szmer pytań i odpowiedzi składał się na cichy brzęk tego ula. W owej chwili prezes zajmował tymczasowo krzesło profesora pilnując spokoju i nakazanego porządku. Do jego z kolei obowiązków należało przekonać się, czy radcy, wiceprezes i pisarz umieją lekcje i biada niesumiennym dygnitarzom, jeśli się w naukach zaniedbali lub, co gorsza, uwiedzeni przez współtowarzyszy datkiem jakowymś, ciastkiem lub jabłkiem, nie zdali rzetelnego raportu. Wówczas kasowano ich natychmiast i na parę miesięcy osadzano w ostatniej lub przedostatniej ławce. Pisarz miał pod swoim zarządem klucz do szafki, w której znajdowały się: kreda, gąbka, cyrkiel i najważniejsza księga merytów i demerytów, czyli zalet i nagan, oznaczonych liczbami, według których wyznaczano miejsca, nagrody i promocje.

Zanim życie szkolne nabrało dla Dominika szarego rytmu codzienności, odbyła się lekcja, jego pierwsza w rydzyńskim przybytku, i tę właśnie zapamiętał najlepiej. Wykładać miał belfer świecki, metrem zwany, pan Mischke. Ale Mischke zachorował na żołądek i zastąpił go prorektor Gans. “Jeometra” wszedł do klasy z pękiem wiklin w ręku, a brać uczniowska poderwała się na baczność. Gans nic nie mówiąc machnął rózgami kilka razy, słuchając, czy wydają należyty świst, po czym uniósł głowę w kierunku drewnianego krucyfiksu i płynnym ruchem zatknął witki za nogi wiszącego Chrystusa. Teraz dopiero odwrócił się i spojrzał na klasę. Chwilę tak stał, by wreszcie zaintonować przepisową modlitwę, a następnie przyjął spokojnie raport i zaczął pytać. Pierwsi na zadaną lekcję odpowiadali radcy, potem dwóch innych uczniów, prezes i wreszcie siedzący w czwartej ławie Skulski, drobny piegowaty chłopczyna, który chociaż starszy od Dominika, niższym był od niego o głowę. Skulski nie odpowiedział dobrze i Gans cichym głosem kazał mu wyjść na środek sali.

Prawie każdy nauczyciel w szkole posługiwał się rózgą. Dominik później nieraz obserwował, jak księża pijarzy, gdy padało sakramentalne “nescio reverende pater” – nie umiem, księże profesorze – wzywali do klasy kalifaktora. Ów stróż szkolny, grubas zawsze usmolony i nieogolony, w krótkim opiętym kabacie, przynosił stołek i dyscyplinę. Winowajca sam musiał ułożyć się na stołku i po otrzymaniu pięciu dyscyplin – w rzadkich wypadkach ilość razów zwiększano – wracał na miejsce, trzymając się za siedzenie. “Osły” do karcenia przywykłe twierdziły, że piętnaście razów kalifaktora mniej boli niż pięć wymierzonych przez “jeometrę”. Gans, jako jedyny z profesorów, nie wyręczał się kalifaktorem i sam bił z upodobaniem.

Teraz, gdy Skulski trzęsąc się stanął przed nim, Gans wyjął pęk rózeg zza krucyfiksu, przejechał nimi po lewej dłoni jak smyczkiem po czułym instrumencie i pokazał zęby w uśmiechu. Potem wszystko stało się tak szybko, że Dominik ledwo mógł dostrzec, uśmiech znikł z twarzy belfra w ułamku sekundy. Gans lewą dłonią poderwał Skulskiego, rzucił na krzesło i nie zważając na żałosne zawodzenie i prośby o litość, zaczął siec z rozmachem. Dominika poderwało, pięści zwarły się same, chciał krzyknąć coś, gdy już, na szczęście dla niego, Tancewicz siedzący obok chwycił go za ramię i posadził na ławie, nim Gans mógł dostrzec cokolwiek. Świst rózeg ustał raptownie, belfer otarł czoło, a Skulski posuwał się na miejsce w kucki, trąc tyłek i zawodząc: “O Jezuuu, o Jezuuuuniu!” Dominik nie wiedział jeszcze, że Skulski miał szczęście, otrzymując lanie jako pierwszy. “Jeometra” bowiem rozgrzewał się w miarę bicia i pod koniec lekcji ostatnim niepilnym przycinał już tak mocno, że ryczeli jak żywcem obdzierani ze skóry.

Znienawidził po owej lekcji szkołę z mocą, jakiej nigdy dotychczas nie potrafił wykrzesać. Nie zmieniło się to już do końca. Ale też dlatego uczył się zawzięcie, by chłosty uniknąć i czynił szybkie postępy, tak iż wkrótce otrzymał godność radcy, potem pisarza, a wreszcie nawet wiceprezesa klasy.

Dominik obok Tancewicza posiadał jeszcze kilku innych kolegów w rydzyńskiej szkole, lecz przyjaźni zbyt serdecznych z nikim nie zawierał, przez co współtowarzysze nazwali go “odludkiem” i do zabaw wspólnych nie ciągali natrętnie. Nie martwił się tym. Sam nie wiedział dlaczego, ale ich problemy były mu obce, jakieś niepoważne i… dziecinne. Często w pogodne popołudnia, po uzyskaniu zezwolenia od Deybla, wędrował do miasta, uwalniając umysł od balastu łaciny, retoryki, gramatyki, poetyki i wszystkich innych przedmiotów, w jakich pijarzy kształcili swych wychowanków. Chłonął żarliwie barokowe piękno rydzyńskich kamieniczek, przytulonych do siebie i kolorowych, podobnych do malowanki z bajki wyjętej, nad którymi górowała wieża ratuszowa, zwieńczona iglicą z kogutkiem. Godzinami przemierzał sieć parkowych alej, oplatających pałac książąt Sułkowskich. Budowlę wyznaczały cztery narożne wieże, a każda miała nasadzony hełm w kształcie spiczastej czapy. Włóczęga przez ogród opadający tarasowo od strony pałacu, poprzez klomby i fantazyjne “salony”, ścieżki flankowane pomnikami i mostki przerzucone nad “parterami wodnymi” poprzez cały ten gąszcz zielony, dawała chłopcu nie znane satysfakcje, kojące rozterki i przynoszące spokój. Tu nikt nikogo nie bił, nie krzyczał i nie znęcał się, nie zmuszał do wysiłku, pokory i kłamstwa, nie poniżał.

Wędrówkę swą kończył zwykle przed wejściem na rozległy cour dhonneur, ujęty w dwie ćwierćkoliste oficyny, które otwierały widok na wielką aleję prowadzącą do Leszna. Ten podwójny łuk zamykał stajnie i powozownie książęce, gdzie z ukrycia można było się napatrzyć do syta na cudowne rumaki, siodłane przez służbę i kłusujące w kierunku koszar korpusu kadetów księcia. Wejścia do pałacu, od strony frontu ozdobionego zawieszonym u szczytu herbem z mitrą książęcą i cyfrą Sułkowskich, strzegli dwaj gwardziści w perukach z harcapami, w kapeluszach stosownych, czerwonych rajtrokach i białych pludrach, wszystko na modłę saską, z bronią nabitą u nogi. Na widok tych dwóch cerberów myśl tajemna o wślizgnięciu się do środka umykała w popłochu.

Wolał te samotne wyprawy od gromadnych wycieczek po okolicy, które organizowali profesorowie w celach dydaktycznych. Nudził się wówczas i oczekiwał powrotu do konwiktu, nie podzielając ogólnej wesołości.

Tak minęło kilka miesięcy.

W ową sobotę pamiętną Dominik zbudził się wcześniej niż należało, umył, ubrał i zagłębił nos w kajecie, by kolan na rozkaz “jeometry” nie wycierać i rózgi nie posmakować. Sobota była dniem najczarniejszym dla konwiktowej braci, dniem profesora Gansa, który kulawą polszczyzną geometrię wykładał. Trwoga wówczas i trudne do opisania przerażenie panowały na sali. Tej jednak soboty Gans, z klęczek po modlitwie wstając, wychylił solidny łyk “lekarstwa” i oznajmił, że lekcji zwyczajnej nie będzie i że pomaszerują na rynek, gdzie żołnierz-buntownik odbierze karę za dezercję.

Z Gansem na czele, w równym szyku zaszli na plac, gdzie już i tłum spory począł się ustawiać, spychany na boki przez żołnierzy pruskich, odzianych w czerwone mundury. Ludzie szeptali, że jest to pułk pieszych grenadierów królewskich, maszerujących skądyś tam, hen od Renu, gdzie straty znaczne poniósł, by w Prusiech zaodrzańskich rany lizać. Żołnierz ów, Polak jak mówiono, w czasie walki do legii polskiej generała Kniaziewicza uciekł, ale podczas następnej potyczki w niewolę go wzięto i poznano. Bity był już pono dwa razy w czasie drogi, teraz trzeci tydzień, a więc i trzecia, ostatnia już w myśl regulaminu chłosta miała go dosięgnąć.

Na komendę podoficera czerwone mundury ustawiły się w dwa szeregi, oddalone od siebie na trzy kroki. Każdy z żołnierzy trzymał w ręku długi, ostro zakończony kij. Dominik nawet nie zauważył, skąd przywieziono skazańca, tak nagle pojawił się wózek z ofiarą. Młodziutki porucznik, z wąsem podobnym do kurczęcego puszku, podszedł do starego, a może podstarzałego katorgą człowieka i uchwyciwszy dwoma rękami za kołnierz z tyłu zgrzebnej koszuli, gwałtownym szarpnięciem rozdarł ją na pół. Szmer przeleciał nad rynkiem i ludźmi szarpnął. Dominik stanął na palcach, by dojrzeć. Plecy nieszczęśnika były czarne jak jedna wielka pałuba. Podoficer skinął na dobosza, werbel zawarczał krótko do wtóru kilku słów wypowiedzianych ostro przez stojącego z boku sztabsoficera i skazaniec, pchnięty między dwuszereg, począł iść.