– Chyba tu – wskazałem niepewnie. – Monte Ratti!
– Zobaczymy – mruknął Massena i mapę wygładził dłonią. – Zobaczymy! Byle księżyc pyska nie wychylił, bo go kartaczem poczęstuję!
Wybuchnęliśmy śmiechem. Soult nalał do kieliszków wina, młodego i kwaśnego – stare tylko chorym i rannym przysługiwało – i wzniósł toast. Pierwszy raz dostąpiłem zaszczytu przepijania z obydwoma generałami, dumny byłem jak paw. Gdyby Andre to widział!
Chwila była, jedna z nielicznych, zupełnego spokoju. Anglicy po wczorajszej nauczce cofnęli swe okręty w głąb horyzontu, Austriak również milczkiem warował. Czasami tylko zabrzmiał strzał karabinowy – pewnikiem do ptaków strzelano, z nadzieją na pieczyste. I znowu słońce i chłodny powiew od morza dawały złudzenie spokoju. Wojna, obrona Genui, ofiary, wszystko to zdawało mi się odległe i nierealne. Massena i Soult, pochyleni nad mapą, kreślili linie i punkty zamaszystymi ruchami ramion, ja cofnąłem się ku loggi i siedząc w trzcinowym fotelu zamknąłem oczy.
Czy się Genua obroni skutecznie? Gdy Mantua padła, Polaków-dezerterów Austriacy puścili przez kije. Prawda, że zwykłych jeno rekrutów, oficerów nie śmieli, alem i ja u nich jako rekrut w szeregu chodził. Dopiero Soult, gdym się ciemną nocą z okopu austriackiego wyrwał, wiadomości załodze przynosząc bezcenne, adiutantem mnie swoim uczynił, jako że szyki i szańce Otta – na mapę je naniosłem zaraz – znałem i języki nie obce mi były, francuski i niemiecki. Może zaś chciał mieć Polaka za adiutanta, jak i Massena.
Jako adiutant Soulta pełniłem funkcję łącznika sztabu z batalionem, który się składał z dezerterów austriackich, takich jak ja, jeno kmiotków, głównie z Galicji. Szef ich, Rossignol, rzekł mi później, że tej samej nocy co i ja prawie dwa tuziny Galicjan z szeregów Otta do twierdzy umknęło. Rwałem się, prawdę rzekłszy, do pułkownika Strzałkowskiego, który w Genui tysiącem legionistów komenderował, atoli zaszczytnej propozycji Soulta odrzucić się nie godziło i nie dane mi było wykrwawiać się z Polakami. Wykrwawiać prawię, bo też posyłał ich Massena w ogień największy, wiedząc, że podołają tam, gdzie i Belzebub ogon by podwinął.
Ileż dni i tygodni czekałem na tę noc wymarzoną. Razem trzy miesiące, a to jest czternaście tygodni, sto dni długich jak cały mój pobyt w lochu, a może i dłuższych jeszcze, bo w znienawidzonym moderunku, pod parszywą komendą w cesarskim szyku, przeciw swoim! Człowiek strzela, a Pan Bóg pono kule do celu nosi, a ja się na Pana Boga zdać nie mogłem. W linii stojąc, w niebo celowałem, tak by nikomu krzywdy nie uczynić. Ładunków napsułem co niemiara. Gdy w wąwozie Scoffera rozstrzeliwano francuskiego szpiega, stojąc pośród plutonu egzekucyjnego wypaliłem nieszczęśnikowi koło ucha. Nie ma obawy – nie chcąc nie mogłem trafić, jaskółki z nieba strącam z wolnej ręki. Biedakowi przywiązanemu do drzewa pomogło to jak umarłemu kadzidło, ale ja sumienia krwią swoich – bo za swojej sprawy orędownika szpiega owego uważałem – nie pokalałem.
Gdy mnie w Krakowie do kazermy prowadzili, w tłumie dostrzegłem Cygankę ową, co mi przez wieczność w kazamacie spędzoną z serca uciec nie potrafiła, znaki mi jakoweś dającą, których pojąć nie potrafiłem. Potem wędrowałem do Italii wraz z regimentem, z Węgier, przez Wiedeń, Tyrol, aż nad brzegi morza, pod Genuę. Ileż to razy szykowałem się do Dąbrowskiego uciec, mundur plugawy podeptać, pełną piersią oddechu zaczerpnąć i krzyknąć: “Witajcie, bracia!” Na próżno, żywo mi w pamięci stała niedola tych niezręcznych, których przychwycono. Lepiej już sobie w łeb wypalić.
Owej nocy deszcz lał taki rzęsisty, że na krok nie było widać, jak we mgle. Siedziałem skulony, kryjąc się jak i drudzy pod płaszczem, na którym ulewa melodię swoją wybijała. Wtedy decyzję podjąłem. Skok… nikt nie zauważył, jak zniknąłem w mroku. Przedzierałem się ku oblężonemu miastu. W obawie, by mnie Francuzy kulą nie poczęstowali, zrzuciłem z grzbietu wszystkie łachy i w kalesonach samych, jak turecki święty podążałem ku murom. Deszcz smagał gołe ciało, lecz ja ani zimna, ani wilgoci nie czułem, o jednym tylko myśląc i Boga suplikując, by mnie przy życiu zachował. Widać i ludzi Masseny deszcz odarł z czujności – cóż za okazja do udanego szturmu, myślałem wówczas – bo przeszedłem przez wszystkie posterunki na fortach ubezpieczających miasto bez zatrzymania i dotarłem do przedmieścia św. Pawła z Arena, gdzie w małym domku gospodarz w koc mnie owinął jak niemowlaka i Francuzów na życzenie moje sprowadził.
Tak oto w ostatnich dniach kwietnia 1800 roku znalazłem się w mieście Genua, bronionym przez generałów Massenę i Soulta. Pierwszy Konsul Bonaparte, którego nie znając miłowałem na śmierć i życie, za legiony, które wolność miały ponieść do kraju, obiecywał Massenie, że naczelnemu Austriaków, Melasowi, spadnie na kark przez Alpy. Massena czekał na ów cios, a wszystko, co mu czynić należało, to czekać właśnie; czekał jak na zbawienie, albowiem miasto oblężone przez 24000 Austriaków Otta i blokowane przez flotę angielskiego admirała Keitha dusić się od wewnątrz zaczynało.
Już w połowie kwietnia, gdy Austriacy i Keith zamknęli pierścień oblężenia, Massena rozpoczął skup żywności. Skutek był mierny. Wówczas Francuzi rozpoczęli rekwizycje. Skromne, ściśle wydzielane racje rozdawano żołnierzom i biedocie. Patrycjat i szlachta genueńska, która w złoto opływała, sami sobie niezgorzej radzili. Gdyby chociaż obrony utrudniać nie chcieli. Zdrada im jednak z oczu wyzierała tak jawna, że Massena, choć dowodów na zmawianie się z wrogiem i podburzanie ludu nie posiadał, utworzył gwardię narodową z patriotów liguryjskich, z plebsu i z burżuazji niezamożnej. Gwardia owa, wymierzona przeciw kontrrewolucji, wspierana przez Francuzów, którzy obozowali na głównym placu miasta z lontami zapalonymi u dział, miała obowiązek gromadzić się na uderzenie w bębny, alarm oznajmujące. Hasło to było jednocześnie rozkazem dla reszty mieszkańców, by do domów swoich wracali. W zwyczajnym czasie, od godziny dziesiątej wieczorem obowiązywała godzina policyjna i zakaz wszelkich zgromadzeń.
Ksiądz Lomazzo wiele prawił o jakobinach, którzy krew niewinną rozlewali. Jeśli ci ludzie przed uciskiem i głodem broniący dzieci swych i kobiet tymi właśnie jakobinami być mieli, to daj ich Boże więcej. Bonaparte wolność i chleb ludziom tym przynosił! Marzyło mi się, że taką samą wolność poniesie i do nas, i przez cały świat. Murzyni, hen na Antylach, z których Andre przybył, wolności już kosztowali, zrzucali z rozkazu rewolucyjnej Francji kajdany i łańcuchy, którymi ich przez wieki całe obarczano, teraz zaś lud włoski w ciemnocie przez mnichów trzymany wolności pierwsze pędy wąchał. Najpierw powiedziały nam to rozkazy dzienne Konsula i naszych generałów, potem już odezw i dekretów nie trzeba było, samiśmy to widzieli na oczy nasze. Wiem, nie wszystko podobać się światu mogło. I nie o stan mój szlachecki mi szło, przez rewolucję z mieszczanami i gminem na równi postawiony, bo mnie Gil z niejednego wyleczył zaćmienia, lecz o zbrodnię na królu popełnioną, o te tysiące ofiar Nieprzekupnego, gilotynom na żer wydanych i o zgniliznę Dyrektoriatu, który zamtuz śmierdzący z Francji uczynił. Chwała Pierwszemu Konsulowi. On pięścią stalową robacwo zdusił i Francję ku sławie wiekopomnej wiedzie, innym narodom wolność ofiarowując po drodze. Z Italii do Wielkopolski droga daleka, ale człek ten, tak hojny, że innym bogactwo woli własnej ofiarowuje, wróg kajdanów największy, drogę tę odnajdzie. Już Moreau na północy Prusaków szarpie. Niech jeno Bonaparte z Melasem się rozprawi, razem z Moreau Ren przekroczą i ruszą szlakiem na wschód, z nim zaś razem legiony nasze. Takem miarkował.
Otwarłem oczy, na duchu podniesiony, i do Genui wróciłem myślami. Nie było czego zazdrościć Massenie. Gdy pierwsze zapasy strawione już zostały, a nie ustawały donosy o zbożu chowanym przez patrycjat, general-en-chef zarządził rewizje w pałacach. Żyta i owsa wory całe z piwnic wyciągano, lecz że gąb do karmienia było sporo, na piętnaście tylko dni starczyć to mogło. Korsarzy liturgijskich i korsykańskich sowicie opłacono, by koraby kupieckie na Morzu Śródziemnym rekwirowali, lecz jedynie kilku śmiałkom udało się przerwać brytyjską blokadę. Głód w ślepia zaglądał, szczurów już nawet – bo o koniach dawno zapomniano – brakować zaczynało. W podwójnej linii wałów dwanaście z piętnastu tysięcy żołnierzy zdolnych było jeszcze do boju, brakowało amunicji, brakować poczęło nadziei.
Adiutant Masseny, Polak jako i ja, choć matkę miał Francuzkę i nad Sekwaną się urodził – Frączewski, wpław przez morze blokadę przerwał koło Finale, w pobliżu Nicei. Czy się do Sucheta i dalej do Bonapartego przedarł? – któż mógł wiedzieć. Ruszył drugi wysłaniec, Lescuver, z ponagleniem do Konsula. Lecz Ott ani drgnął. Gdyby armia rezerwowa ruszyła z Dijon, Ott musiałby oblężenie zwinąć, by mu na kark nie wskoczyły oddziały nasze. Ale Ott trwał.
Z zamyślenia wyrwała mnie kanonada potężna, dochodząca gdzieś z daleka od Monte Creto. Massena skoczył do okna i firankę szarpnięciem odsunął.
– Austriacy biją ze swych gniazd, ale przecież nie do nas, bo kule nie ptaki, tak daleko nie polecą!
Spojrzał na Soulta z radością. Obaj już się domyślili i ja też – ktoś musiał Otta ukłuć w plecy.
– Bonaparte idzie! – krzyknął Soult, gdy w tej samej chwili drzwi się rozwarły i stanął w nich oficer służbowy, anonsując parlamentariusza. Ten, nie czekając wezwania, do komnaty wstąpił, sprężył się przed Masseną, obcasami strzelił i papier jakowyś okazał, a oczy mu się śmiały, jakby wór złota znalazł.