– … jutro zaś przybędzie jego szef ochrony, Schulmeister, ażeby osobiście bezpieczeństwo monarchy w tym grodzie zapewnić. Mam polecenie wziąć od panów plany budynku, który na apartamenta cesarskie przeznaczyliście, a takoż ustalić z panami trasę, którą jego cesarska mość w Poznaniu do owego gmachu przebędzie.
– Wasza książęca mość, trasę tę już ustaliliśmy – rzekł Dąbrowski. – Więcej, opublikowana została jako “Program wjazdu Napoleona Wielkiego do Poznania”.
– Sacrebleu! Duża nieostrożność, panowie!
– Dlaczego?
– O tym potem. Proszę mi zreferować tę trasę.
– Cesarz od strony traktu międzyrzeckiego wjedzie – zaczął lekko speszony Wybicki – potem koło teatru i w lewo. Od Wilhelmowskiej ulicy następnie ku bramie Wronieckiej podąży, zaczem dalej ulicą Wroniecką, po prawej ratusza stronie, aż do Jezuickiej, tą zaś pod kościół świętego Stanisława, gdzie go duchowieństwo witać będzie. Zamieszka w pojezuickim gmachu starym.
Sapieha zastanowił się.
– Dobrze – powiedział – w chwili ostatniej, na jedną przed przyjazdem noc, trasę ową zmienimy.
– Nie może to być, mości książę!
– Dlaczegóż?
– Bo arki tryumfalne budujemy na oznaczonej trasie, nowych zaś w jedną godzinę nie postawimy. Miasto chce wybawcę swojego godnie przyjąć, tedy…
– W porządku, niech tak zostanie, lubo kłopot będzie większy.
– Książę, powiedz nam wreszcie, co się stało! – uniósł się Wybicki – nerwów naszych na zbyt długą próbę nie wystawiaj, bośmy zatrwożeni w zupełności samym tonem twoim.
– Stało się to, że cesarzowi od niejakiego czasu niebezpieczeństwo na każdym kroku zagraża i to niebezpieczeństwo podwójne.
– Ale nie w Poznaniu! – zaperzył się Dąbrowski. – Nie w Poznaniu, gdzie wszyscy wielbią wskrzesiciela swojego, gdzie do niego tęsknią jako do…
– Proszę mnie nie rozśmieszać, panie generale! Pan jest zaślepiony blaskiem odradzającej się ojczyzny i do tego nie dysponuje pan własnym wywiadem.
– Wystarczy, że dysponuję oczami i uszami. Spojrzyj książę, co się dookoła wyprawia. Któż śmiałby się takiemu entuzjazmowi przeciwstawić.
Sapieha potarł czoło ze złością, że musi w sprawie dla siebie oczywistej dyskursa zaciekłe toczyć.
– Jako Polak uczucia Wielkopolan rozumiem i raduję się z nimi, ale jako pracownik francuskiego kontrwywiadu wiem swoje. Dwa aż zamachy na cesarza się szykują, Angielczyków, co go porwać chcą, i Prusaków, którym mord we łbie siedzi. Ci drudzy zwłaszcza ręce zacierają, znając już dokładnie trasę przejazdu Napoleona ulicami grodu.
– Boże mój! – westchnął przekonany wreszcie Dąbrowski. – Cóż więc nam czynić wypada, mości książę?
– Dajcie mi plan dokładny tych ulic. Obstawić musimy wszystkie bramy, strychy, dachy, lukarny, wykusze i okna, z których wystrzał morderczy paść mógłby. Co trzy kroki, na każdej pierzei, w każdej uliczce, nasz człowiek stanie. Nasi strzelcy wyborowi w polu obstrzału każdy cal owej trasy mieć będą. Ja i pan Schulmeister głowami naszymi za życie cesarza odpowiadamy!
– Dobrze, mości książę, tylko że…
– Tylko co?!
– … agentów tylu cień na uroczystość rzuci…
– Lepiej by tak było, moi panowie, niźli by żałoba paść miała na całe cesarstwo. To sprawa jedna. Mam i drugą. Pan Schulmeister niejakiego Rezlera odszukać mi zlecił, który pono u waszmościów służy.
– Oto i on! – wskazał Dominika Wybicki.
– Wybornie. Panie Rezler, od tej chwili z rozkazu generała Savary jest pan odkomenderowany do mojej i pana Schulmeistra dyspozycji.
– Na jak długo? – zapytał Dąbrowski.
– Do odwołania. Jeśli misji specjalnej nie dostanie, w kilka dni do was powróci. Proszę to traktować jako wyreklamowanie spod wszelkiej służby innej, na mocy prawa wojennego, nie podlegające żadnej dyskusji, a obłożone ścisłą tajemnicą, do zachowania której panów zobowiązuję. Więcej mówić o tym nie mogę.
Wstał i zbliżył się do okna. Chwilę spoglądał na plac pełen rozradowanego tłumu.
– Panowie widzicie wokoło entuzjazm nadzwyczajny, co i ja widzę, ale nie czujecie tych prądów, które pod ziemią pełzają, nie widzicie pruskich dywersantów ni szpiegów dookoła… Panie Wybicki, zechcesz acan kwaterę dla pana Schulmeistra wyrychtować na jutro, a takoż kwatery dla jego ludzi. Oto wykaz liczbowy. Ja u rodziny swej stanę, u której…
Drzwi otwarły się z trzaskiem i do pokoju wbiegł ordynans Dąbrowskiego.
– Co za piekielny dzień! – burknął na jego widok generał. – Co znowu?
– Pono chłopy, gróźb nie pomne, znowu lasy rąbią, a panowie boją się domostwa ostawiać, bo ktoś wieści rozpuścił, że Prusak lada dzień nazad powróci i z tymi, co do wojska polskiego uszli, surowo rozprawiać się będzie!
– Stara śpiewka, szlag by ją!… – zaklął Dąbrowski.
– Mądra śpiewka – rzekł Sapieha. – Dobrze wam rzekłem, Prusak nie odpoczywa, ryje pod wami ile sił. Nie przypadek to, kiedy się to wciąż powtarza, jeno dywersja jawna, zamieszki mająca wzniecić, anarchię i rozprzężenie! Ktoś grunt pod zamach szykuje, na mój nos organizacja sprawna a zdecydowana. Ale i my nie śpimy, znajdziemy ich i zagramy im lepszą melodię. Proszę ze mną, panie Rezler!
Nocą z 7 na 8 grudnia przed drzwiami chałupy leżącej na skraju jednego z przedmieść Poznania wysiadł z sań człowiek okutany w kożuch imponujących rozmiarów, z kołnierzem podniesionym tak wysoko, że futro zasłaniało czubek głowy. Ruchem ręki kazał woźnicy zjechać za chałupę, na stronę osłoniętą przed zadymką, którą miotał wyjący wicher, po czym zabębnił pięścią w deski kryjące okno, musiał powtórzyć to kilka razy nim zaskrzypiały drzwi, ukazując twarz kobiety w grubej wełnianej chuście.
– Czego?! – spytała kobieta złym głosem.
– Handluję tabaką i czekoladą, może potrzebujecie? – odpowiedział pytaniem nieznajomy.
Jakaś męska ręka odsunęła kobietę i w szerzej rozwartych drzwiach ukazał się młodzieniec o nieufnym spojrzeniu, trzymający drugą rękę za pazuchą kubraka.
– Wejdźcie – rzekł tonem nawykłym do wydawania rozkazów – nie sposób rozmawiać w tym piekle, podusimy się śniegiem.
Przyjezdny otrzepał się w sieni z białego puchu, opuścił futrzany kołnierz i powtórzył swoją propozycję. Mężczyzna, który go wpuścił, pokiwał przecząco głową.
– Potrzebuję zboża, a nie tabaki.
– Zboże rośnie tylko na południu. Mam wszakże niewielki zapas.
– Ile?
– Cztery korce. Płatne złotem.
– Kiedy dostawa?
– Najpóźniej za tydzień.
– Kto to przywiezie?
– Człowiek z czarnym orłem w sercu… W porządku, jestem pułkownik Steinhaus z sekcji dywersyjnej wywiadu. Czy pan jest…
– Tak, jestem Rotzberg, czekałem na pana.
– Jest pan bardzo młody, kapitanie, wyobrażałem sobie…
– Wyobrażał pan sobie starca w binoklach, prawda?
– Nie, ale kiedy zaczęły do nas napływać meldunki o tym, jak wybornie spisuje się siatka, którą pan utworzył w Wielkopolsce, pomyślałem…
– … że muszą to być stare wygi, rozumiem. Stare wygi, panie pułkowniku, dały się haniebnie pobić Korsykaninowi. W nowych Prusach, które odbudujemy po przegnaniu Francuzów, niektórzy z tych doświadczonych będą musieli pożegnać się ze stanowiskami i ustąpić ludziom, którzy dadzą większą gwarancję nie powtórzenia się takiej katastrofy.
– Nie czas mówić o tym, kapitanie, są pilniejsze sprawy. Zajmijcie się moim woźnicą i koniem, a ja najpierw chętnie napiłbym się czegoś gorącego, bo przemarzłem na kość.
Po gorącej przekąsce pułkownik Steinhaus zaczął od pytania:
– Czy te ściany nie mają uszu?
– Nie mają, nie jestem nowicjuszem – odparł Rotzberg i zaraz sam spytał: – Gdzie król i królowa, co z naszą armią, nie mamy tu bieżących wiadomości.
– Armii już nie ma, są szczątki w sile słabego korpusu, którym dowodzi generał Kalkreuth.
Cofamy się w kierunku Rosjan, a właściwie…
– A właściwie uciekamy, nie bójmy się prawdy, panie pułkowniku. Wszystko to już wiem od mojego kuriera, którego wysłałem do króla i który zapowiedział pańskie przybycie. Interesuje mnie, gdzie teraz jest jego królewska mość.
– Nie wiem. Pożegnałem króla, królową i generała Kalkreutha, od którego dostałem pełnomocnictwa, w Ostródzie. Teraz zapewne są już gdzieś dalej, bo Francuzi wciąż prą naprzód.
– A Bonaparte jest już w Poznaniu. Miał fatalny przyjazd. Chciano go witać festynem, postawiono bramy tryumfalne, ale kiedy wjeżdżał nastąpiło oberwanie chmury i wszystko utonęło w deszczu. Nikt nie mógłby dokonać zamachu w takich warunkach, zresztą nie można by było tego zrobić nawet gdyby panowała idealna pogoda. Zgodnie z moimi przypuszczeniami Francuzi obstawili całą trasę przejazdu tak, że mysz nie zdołałaby się zaczaić… Zamieszkał w domu pojezuickim, ale dostęp w pobliże jest wykluczony.
– Wiem, sam jestem w Poznaniu od kilku dni.
– I każe pan tyle czasu czekać na siebie!
– Badałem teren i nawiązywałem odpowiednie kontakty, bez których nasza rozmowa nie miałaby sensu.
– Gdzie się pan zatrzymał, pułkowniku?
– To nie pańska rzecz. Przejdźmy do sprawy. Polecono mi wyrazić panu oficjalne podziękowanie dworu za pańską dotychczasową działalność, chociaż wyniki nie są w zupełności takie, jakich się spodziewano.