Выбрать главу

Teraz już niewiele słyszał. Landrat proponował coś Jankowi, jakąś służbę czy urząd, ten jednak odmówił, mimo iż ojciec i Bronikowski żarliwie go do tego nakłaniali. Potem już nic nie było słychać. Dominik, któremu nogi drętwiały, złościł się w duchu na Gretę, bezradny aż do chwili, gdy ręką natrafił na szklaną kulę zwisającą na końcu sznura od kotary. Zdjął ją szybko i krótkim ruchem ręki cisnął w przeciwległy kąt pokoju. Zamarł… Kulka odbiła się od poręczy fotela i grzmotnęła w boazerię. Greta odskoczyła jak oparzona i w chwilę później Dominik był już sam.

– … A rządy króla jegomości to właśnie na celu mają! Sprawiedliwość dla panów i włościan, i zagospodarowywanie ziem odłogiem leżących, co intraty mnożyć będzie… Odłogiem, słyszysz Rezler – landrat wychylił się zza pleców Anny, która rezydowała mu na kolanach. – Kolonistów nowych osadzać będziemy, oni waszemu pospólstwu szkołę dadzą.

– Dadzą, dadzą – mruczał gniewnie ojciec, nie wiadomo, do siebie czy do landrata, Ertli bowiem spał z głową na stole, a Bronikowski przeglądał butelki, czy w której co na dnie nie zostało. – Najgorszą hołotę z Prus tu ściągacie. Żrą ziemię nie płacąc podatków ni czynszów, a gdy im lata wolnizny miną, pakują się i dalej w świat szeroki idą. Gnidy zatracone.

– O… odłogiem – czkał Scholz, manipulując pod spódnicą wiercącej się Anny. – Odłogiem, Rezler! – I palcem drugiej ręki kreślił jakieś jemu tylko wiadome znaki przed nosem ojca.

– Odłogiem, psiakrew! – Janek wypluł z siebie po polsku. – Zniemczyć byś chciał tę ziemię do cna, gdybyś potrafił, to i krowom kazałbyś po swojemu szprechać!

Zerwał się i ruszył od stołu prosto ku drzwiom. Bronikowski, jedyny chyba, który usłyszał i pojął jego słowa, zatrzymał go, chwytając za ramię.

– Czego pan chcesz, czemu zwady nawet we własnym domu czynisz? Jakie ci zło czynią ludzie, że kąsałbyś tylko? Czy już żadnej estymy i poszanowania dla zwierzchności nie znasz? Kraj nasz, ośmielę się zauważyć, odbudować możem w kwitnący, słuchając przykazań króla jegomości…

– Przykazania Boże i te, które serce i dusza rodzi, pod tyłek chowając, prawda?

– Nie, ale władza od Boga pochodzi i należy współpracować z nią godnie, co, ośmielę się zauważyć, owoce wyda obfite, tak iż pokolenia błogosławić nas będą. A pan byś jeno warczał i bunty czynił, które kraj w pustynię zmieniają spaloną!

– Lepsza spalona pustynia, aniżeli ogród kwitnący, pełen płazów wijących się po ziemi i liżących łodygi słoneczników, które władzę zwierzchnią, z woli Bożej, nad wszelaką roślinnością sprawują. I ośmielę się zauważyć – Janek rozciągnął złośliwie wyrazy – że władzę, którą Bóg daje, Bóg też odbierać może, jeno trzeba mu w tym pomóc czasem, albowiem…

– Milcz waść, bo!…

– Bo co! Nie strasz, sługo, bo tylko takiego jak ty sam przestraszyć byłbyś zdolen! I zakonotuj sobie, że gdy Karśnickiego Bronikowski za rękę chwyta i dyskursa prowadzić zamiaruje, to się Karśnicki nerwowym czyni i nad rączętami nie panuje, przez co krzywdę łacno uczynić może!!

Odepchnął tamtego i otworzył gwałtownie drzwi, wpadając na Dominika. Z salonu dognało ich chrapliwe “do zobaczenia!” i jeszcze kilka bełkotliwych słów, utopionych w piskliwym śmiechu Niemki.

Wkrótce po wyjeździe landrata, oficera i Bronikowskiego, których ojciec żegnał w niskich ukłonach, choć nie w smak mu była obietnica zasiedlenia w pobliżu nowych kolonistów, rozpoczął się Wielki Tydzień.

Dominikiem mało kto się interesował. Greta, odkąd skończył dziesięć lat, poświęcała mu coraz mniej uwagi, co cieszyło chłopca, ojciec zaś nieustannie wściekły, najczęściej siedział u siebie i pisał listy do landrata lub do kreisrata Kuntzego, albo też naradzał się poufnie ze swą prawą ręką, pisarzem dworskim, Borkiem. Dominik, zziajany gonitwą po polach, gdzie obserwował owady, które budziły się do życia, wracał do domu umorusany i głodny, martwiąc się, że post zabrania kiełbasek, pieczeni i w ogóle wszelkiego obżarstwa. Podsłuchiwać narad starego z pisarzem nie opłacało się, pletli bowiem przeraźliwe nudziarstwa o amtach i dzierżawach, o zdejmowaniu wełny i podymnym oraz o propozycjach kupna nowej ziemi. Dominik wiedział, że ojciec jest najbogatszym właścicielem ziemskim w promieniu wielu mil od Szamotuł i dziwił się, na co mu jeszcze więcej ziemi, kiedy i z tym, co już posiada, kłopotów jest w bród.

Nie opłacało się więc sterczeć u drzwi i narażać na przychwycenie, jak wtedy, gdy nie zdążył się cofnąć przed Jankiem. Stał wówczas przerażony, ale brat popatrzył tylko błędnym, nic nie widzącym wzrokiem i niespodziewanie uśmiechnął się do niego aż Dominikowi fala radosnego gorąca przebiegła przez ciało, po czym szybko wyszedł z komnaty. Całą noc Dominik hołubił ten uśmiech, nie mogąc zasnąć. Zdrzemnął się dopiero nad ranem i obudzony przez Gretę na próżno szukał brata. Ten zniknął bez słowa, czego chyba nikt poza Dominikiem nie zauważył, tak zwyczajne to było i częste.

Któregoś dnia, pełnego przedświątecznej krzątaniny, Dominik, leżąc w korytarzu, próbował wyłuskać spod komody kulkę od kotary, tę samą, którą tak skutecznie przeraził Gretę, a która teraz wypadła mu z ręki, gdy nagle otwarły się drzwi od pokoju ojca i ukazały się w nich dwa opięte w zielone sukno pośladki, okryte z wierzchu brązowym, skórzanym kabatem. Pośladki, wspierające się na drobiących muskularnych nogach, wciągnęły do korytarza zgięty grzbiet i opuszczoną rękę z modnym czepkiem, podczas gdy drugie ramię obejmowało plik papierów i zakładek. To Borek wycofał się usłużnie, z rozbrajającym uśmiechem, rysującym się jak obca skaza na przystojnej gębie, której Dominik nie cierpiał, sam właściwie nie wiedział dlaczego, ale chyba przede wszystkim z powodu tego uśmiechu. Uśmiech Borka pojawiał się najniespodziewaniej i równie nagle znikał, ustępując złośliwemu grymasowi, który znakomicie harmonizował z zimnym okrucieństwem szarych, ocienionych gęstymi brwiami oczu.

Z otwartej komnaty dobiegł rozkazujący głos ojca:

– Panie Borek! W sobotę pojedzie pan z nami do kościoła. Czekam na pana o siódmej rano. Zobaczymy, co klecha zaśpiewa na pożegnanie!

Pisarz, któremu zagulgotało w gardle, ni to przymilnie, ni radośnie, nie rozprostowując karku wycofał się całkiem w głąb korytarza i ostrożnie zamknął drzwi. W chwili gdy zamek zaskoczył, Borek wyprostował się jak zgięta gałąź młodej leszczyny, niedbałym ruchem strącił pyłek z rękawa i skierował się powoli, godnie, w stronę wyjścia, obok skulonego za komodą Dominika.

“Klechą” nazywał stary księdza Zimorowicza. Do kościoła w ich wsi Buszewo zaglądał rzadko, jako że nienawidził duchownego – “jakobina w sutannie”, jak ciągle powtarzał. Dominik nieraz słyszał odgrażania ojca, że wyświęci “klechę” ze wsi i że dobra parafialne zagarnie. Nie wyświęcił, bo przeciw zwierzchności kościelnej i sam Scholz nie mógłby wystąpić, ale doczekał się upragnionej chwili, gdy Zimorowicza, zbyt już starego dla pełnienia obowiązków duchownych, biskupstwo przeniosło w stan spoczynku. Pożegnalna msza, na którą się wybierał, miała stać się celebracją tryumfu Rezlera. Scholz zaś obiecał mu, że nowy proboszcz będzie inny.

Przyszła Wielka Sobota. Dominik siedział w bryczce, odświętnie ubrany, na “swojej” ławeczce, naprzeciw Borka i ojca, którzy rozprawiali o pożyczkach, hipotekach i innych mało interesujących szczegółach rozliczeń finansowych. Wydawało się, że bankructwa bankierów – Teppera, Blanka, Schultza, Kabriego i Majznera, o czym Borek zawzięcie gardłował, to jedyny temat godny ojcowskiej uwagi. Lecz Dominik czuł przez skórę, że i ojciec i pisarz myślą o czym innym i że lawiną słów chcą zagłuszyć napięcie, wzrastające z każdą chwilą.

Dojeżdżali do cmentarza, przylepionego do świątyni płaszczyzną nagrobnej zieleni, u wejścia którego straż pełniły dwa potężne dęby, wiekowe już i wyższe od ceglastej wieży kościoła. Z głębi cmentarza dochodziły głosy chłopów, roztopione we mgle, która nie chciała ustąpić od wschodu słońca i błyszczała dziesiątkami ogników, sunących nad głowami, jakby były niesione wiatrem w poprzek białego mleka, żywe i mrugające. Starym zwyczajem wielkosobotnim chłopi palili ciernie, by opalone zatykać na polach dla urodzaju, poważni i skupieni, pewni, że od owego palenia zależeć będzie przyszłe powodzenie lub niedola.

Dominik aż wstał, by lepiej się przyjrzeć ognikowemu misterium, które w białej, zawiesistej scenerii nabierało klimatu urokliwej tajemnicy.

Bryczka stała już dłuższą chwilę, tak że dogonił ich stary powóz z Gretą, Anną i księdzem Lomazzo. Przez czas jakiś nikt się nie odezwał, wszyscy śledzili wzrokiem błądzące ognie. Dopiero gdy pisarz począł wrzeszczeć, że należałoby hołotę zegnać i ognie pogasić, bo kościół może spłonąć, ojciec ocknął się i nie zważając na Borkowe gadanie kazał Marcinowi jechać dalej.

Dominik domyślił się, że ojciec patrząc w rozgwieżdżoną mgłę wspomina matkę. On również na widok cmentarza chciał przywołać jej twarz, lecz ze zdziwieniem zauważył, że nie potrafi, mimo całego wysiłku, wydobyć z pamięci nic ponad mglisty zarys postaci, z rozmytą plamą twarzy, jakąś bezosobową i obcą. Tak niedawno jeszcze był pewien, że ta twarz będzie przychodziła codziennie, do końca jego życia i oto pamięć zdradziła go. Przywoływana na siłę żałość umknęła, gdy stanęli przed gotyckim portalem.

Weszli spóźnieni nieco przez postój u wrót cmentarza. Dominik, wleczony ręką ojca, zgubił się w tłumie wysokich postaci, stłoczonych gęsto w trzech nawach kościoła. Ławki, na których kiedyś siadywała matka, zajęte były i napełnione mrowiem szlachty przybyłej z całej okolicy, wystrojonej i napiętej oczekiwaniem.