Выбрать главу

Rezler stanął gwałtownie widząc tyle twarzy zupełnie obcych lub znanych przelotnie, tych wszystkich panków, którzy mając swoje parafie zjechali się z najdalszych krańców ziemi szamotulskiej, by zająć jego miejsce i manifestować swoją wrogość. Wiedział, co ich sprowadza, nie chcieli opuścić ostatniego kazania niezrównanego kaznodziei, za jakiego uchodził Zimorowicz. I czuł radość, właśnie dlatego, że będzie ono ostatnie. Wiedział, że po wsiach i dworach krąży plotka, iż dzięki niemu Zimorowicz został odwołany i chociaż nie była to prawda, radowało go, że mają go za tak silnego i że oto wściekają się bezradnie. Nie bacząc na błyski złych spojrzeń oparł się o filar, obojętny na pozór i spokojny, choć przez palce Dominika przenikały nerwowe skurcze ściskającej go dłoni.

Powoli morze głów odwróciło się od nich i wszystkie oczy spoczęły na ustach starca, który stał na ambonie o konstrukcji stylizowanej na Łódź Piotrową, i suchą, kościstą dłonią o przeźroczystej fakturze pergaminu, wertował foliał Biblii.

– “… A oto stało się wielkie trzęsienie ziemi, albowiem Anioł Pański zstąpił z nieba i przystąpiwszy, odwalił kamień… ”

Dominik począł wiercić się niecierpliwie, aż ojciec podsadził go nieco i postawił na bazie filara, tak że nagle stał się wyższy od ojca i nawet od cienkiego jak topola księdza Lomazzo.

– “… A z bojaźni przed nim przerazili się stróże i stali jakby umarli. Anioł zaś odpowiadając rzekł niewiastom: “Nie bójcie się, gdyż wiem, że szukacie Jezusa, który był ukrzyżowany. Nie ma go tu, albowiem powstał, jak powiedział”.

Dominik patrzył na Annę i spostrzegł, że odwróciła głowę. Podążył za jej wzrokiem i raptownie szarpnął się wyżej, omal nie spadł. Tam, po drugiej stronie, w cieniu konfesjonału przeciwległej nawy, stał Janek. Jakby czując, że patrzą na niego dwie pary oczu, brat odwrócił twarz i spojrzał na Dominika, dziwnie jakoś, bez uśmiechu.

– “… A prędko idąc, powiedzcie uczniom jego, że powstał i oto uprzedza was do Galilei, tam go ujrzycie. Oto wam zapowiedziałem!”

Ksiądz zamilkł i pochylił głowę. Powtórnie zapanowała cisza, ale tylko na krótko, bo wtem wrzawa przyciszona wyrwała Dominika z odrętwienia. Tłum falował, znowu wszystkie twarze zwrócone były przeciw nim, posępne i gniewne. Dominik szybko zsunął się na posadzkę, przerażony tym atakiem, bezpieczny między ojcem a kolumną i nie pojmujący jeszcze, czego chcą od nich ci ludzie.

Ksiądz podniósł obie ręce.

– Bracia i siostry, pozwólcie mi pożegnać się godnie. Nie kapłana czcicie, jeno Boga miłosiernego i jemu służyć będziecie, nie sutannie! Mnie czas odejść. Jakom rzekł, dzięki wam, tobie, ludu prosty i wam waszmościowie, dzięki wam… dzięki… – głos księdza drżał i łamał się po dziecinnemu.

Dominik schował oblicze w płaszcz ojca, nie dlatego że bał się wrogości tej masy, która otaczała ich ciasnym kręgiem, ale bał się własnych myśli. Dlaczego ojciec nienawidził kapłana, do którego matka czuła tyle sympatii i którego kochali wszyscy chłopi i szlachta? Cóż ojcu zawinił ten starzec, mówiący tak łagodnie i ujmująco? Buntownik! – szeptało mu coś z drugiej strony. Kto myśli jak buntownik, sam jest buntownikiem! – przypomniał sobie słowa ojca. Jakże bardzo chciał wierzyć, że ojciec ma rację, ale jeśli wszyscy buntownicy wyglądają tak jak ten… Dominik czuł, że te sprawy przerastają go, że nie potrafi wiele zrozumieć, a jednocześnie dziwił się, że tak szybko wycieka zeń zaufanie do postępowania rodzica i marzył, by obok stanął Janek i wyjaśnił mu…

– … Niech nikt z was nie zapomni, że ten kraj Wielkopolską się zwie! – Dominik spostrzegł, że głos księdza podnosi się, wibruje, nabiera mocy. -… Prawdziwie to Wielka Polska, ziemia Przemysławów, z której królestwo całe zjednoczyć chcieli!

Przypomniał sobie, jak kiedyś matka, w ojcowskiej sypialni, mówiła podobnie o Polsce, o jakimś Przemysławie, o…

– … Przyjdzie czas, że z onej ziemi, z której jemy i w której dziadów naszych kości spoczywają, dłoń mocarza narodu kamień ciężki odwali, że się ona kolebką stanie, iskrą, która płomień roznieci. I powstanie Polska, jak powstał Pan, i sprawdzą się słowa ewangelii. Przerażą się stróże i “powstanie, jak powiedział”. Oto wam zapowiedziałem!

Ostatnie słowa ksiądz prawie krzyczał, z wyciągniętą ręką, jakby błogosławił, aż nagle zamilkł, spuścił głowę, lecz w tej samej chwili rozległ się krzyk Borka:

– Zdrajco! Przeciw królowi bluźnisz!!

Rezler krzyknął doń, by zamilczał, ale że uczynił to zbyt gwałtownie, a gwar zagłuszył słowa, wyglądało tak, jakby i on wrzeszczał przeciw księdzu. Zanim pojął, że źle czyni, dając się nerwom ponieść, już było za późno, już go opadł zewsząd rój rozszalałej szlachty.

– Łotrze sprusaczony, taki synu, sługę Boga nad grobem stojącego w świat pędzisz, by nam swojego diabła, w komżę wystrojonego, sprowadzić!

– Na szable, psubrata!

– Dać go!

– Bij, kto w Boga…

– Bracia, tuuu!

Pisk kobiet zagłuszył krzyk mężczyzn. Rezler ciągnął syna do wyjścia, torując sobie drogę pięścią, za nim kulił się spokorniały nagle Borek i abbe Lomazzo. Greta i Anna zniknęły w chłopskim mrowiu, które obojętnie przyglądało się szarpaninie.

Byłby ojciec dopadł przedsionka, gdy w ostatnim momencie żylasty szlachcic, odziany w futrzaną szubę, przyskoczył doń, chwycił go za rękaw i osadził w miejscu.

– Czarnocki jestem, do usług! Mnie żeś to, waszmość, ze starostwa wyrugował jak psa, tedy ci podziękę złożyć czas nadszedł! Wiary naszej i świątyń nie będziesz plugawił, choć się pono tym samym krzyżem znaczysz!

– Precz! – zachrypiał Rezler.

– Milcz, psi gnacie, bo ci uszy poobcinam, jeno z kościoła wyjdź, bym ołtarzy nie brukał!

I już wypchnięci przez tłum na zewnątrz wypadli. Rezler nie puszczał dłoni syna. Szarpani dziesiątkami rąk-szponów przetoczyli się przez furtę, gdzie Czarnocki do boku już sięgał, gdy wtem dłoń jakaś stalowa przydusiła mu nadgarstek, aż kości zatrzeszczały.

– Wolnego, panie bracie, bym ja ci uszu nie porachował! Przejście daj!

Dominik ujrzał Janka, który wyrósł jak spod ziemi, odrzucił Czarnockiego i ojczyma zastawił piersią.

– Z drogi, Karśnicki! – grzmiało kilkanaście głosów.

– Nie broń łotra, chyba żeś ojca przepomniał.

– Z drogi, na Boga! – napierali nań gwałtownie.

– I to ojciec. A krwi przelać nie dam, czy diabłem, czy Bogiem wymuszać ją będziecie! Ustąpcie!

Rezler już do bryki dopadł i konie podcięte przez Borka – Marcin wymknął się, nie wiadomo kiedy – runęły w tłum i pędziły traktem, aż bryzgi spod kół błociły konary drzew na poboczu.

Dominik obejrzał się i ujrzał głowę brata w rozedrganym tłumie. Za chwilę zniknęła, a oni lecieli dalej. Ojciec milczał, dziwnie skurczony, nie widząc, że synowi po policzkach płyną łzy, czyste, nie rozmazywane.

***

Noc była w pełni, gdy obudziło go delikatne szarpnięcie, jedno, potem drugie. W mroku zamajaczyła twarz Janka.

– Pamiętaj, Dominiku, że ksiądz prawdę rzekł! Tyś się tu urodził i prawym Polakiem będziesz, albo nie ma Boga na niebie! Ja tu wrócę… wrócę. Słyszysz? A kiedy wrócę, chcę byś mnie polskim dobrym słowem powitał. Albo zaprzyj się matuli i niech cię piekło! Co ci, Dominiku? Pamiętaj! – głos brata drżał w gorączce – pamiętaj! Nie Prusy to, jeno Wielkopolska, ziemia nasza… kolebka. Wrócę… żegnaj mi… – pochylił się i przycisnął brata z całej siły, potem wyrwał się z kurczowo obejmujących go rączek i wybiegł.

Wspomnienie 1 – W studni

Czas był ostatni. Po tym, co przed kościołem zaszło, ni w domu, ni w okolicy ostać się już nie mogłem.

Nie tak łatwo przyszło mi progi rodzinne opuszczać, boć przecie i od Mniewskiego, i od Dąbrowskiego wróciłem do dom, kiedy już Naczelnika do ostatka Moskale zdusili, ale chociaż ojczym i całe jego do prusactwa umizgi nie wadziły mi, bom się uodpornił i zobojętniał, atoli siebie się bałem, że tej zasłony sztucznej nie starczy, że mnie kiedyś nienawiść zbrodnicza porwie, że zapiecze, aż… Strach było myśleć. Człek, choć nie zwierz, do wszystkiego zdolny i nie zawsze tamę afektom w samą porę stawi.

Rozczulać się nad sobą nie nawykłem, jeno śmierć matki spłaksiła mnie tak okrutnie, że mi się żyć odechciało. Ojca nie pamiętałem dobrze, umarł, gdym jeszcze smarkiem był. Pono nie bardzo był dla matuli łaskawy, pił dużo i hulał, dom ostawiając na jej głowie. Zanim się zapił, zdążył tyle napożyczać i tak obciążył majątek długami, że wystarczyły dwa chude lata w gospodarce i spadek cen zboża, by matkę z kretesem zgubić.

Zjawił się wówczas człowiek, który nabył od wierzycieli prawie wszystkie weksle podpisane przez ojca – szlachetka z Królewca, Franciszek Rezler, twardy i stanowczy, pięścią bijący gdzie popadło, żądający natychmiastowego wykupienia nieszczęsnych dokumentów. Że nam wyrugowanie z ojcowizny i nędza ostatnia groziły, że matka do rodziny z czym iść nie miała, bo ją magnaty zatracone – z Potockich, tych lichszych się wywodziła – za miłość młodzieńczą i ślub z szarakiem na wieki wyklęły, tedy rękę oddała Rezlerowi, o co zaciekle nastawał, wietrząc łup bezbronny, przeto łatwy, a takoż i obfity. Prawił, że familia jego z grafów inflanckich się wywodzi, ale mi się patrzy, że prędzej z krzyżackich diabłów, bo po prusku jęzorem machał lepiej niż po polsku i chętniej. Z landratem szamotulskim Scholzem spiknął się w okamgnieniu i już z Buszewa nie wyjechał. Wkrótce zaś pokupował inne wsie i ziemie, które mu Scholz wskazywał, podupadłych szaraków ze starostw wysadzając. Za pomoc część pieniędzy Scholzowi do kieszeni wkładał.