Выбрать главу

– Miał pan rację – odparł młody mężczyzna. – Znaleziono jedno około trzydziestu metrów na północ od grobu. Drzwi zostały wyłamane od środka. Miał pan też rację, mówiąc o odciskach palców. Nie ma. Nie znaleziono też żadnych innych śladów ani zanieczyszczeń.

Pęk brudnego azbestu, śruba, podarta gazeta…

– Czy to miejsce zostało odpowiednio zabezpieczone? Czy zachowano wszystkie środki ostrożności?

– Już skończono tam badania.

Lincoln Rhyme, paralityk z płucami sportowca, niezadowolony głośno wypuścił powietrze.

– Kto popełnił ten błąd?

– Nie wiem – odpowiedział niepewnym głosem Sellitto. – Prawdopodobnie nadzorujący śledztwo.

Peretti, domyślił się Rhyme.

– Zatem musicie korzystać tylko z tych danych, które uzyskaliście do tej pory.

Wszystkie pozostałe, nieodkryte jeszcze ślady zostały zniszczone przez dziesiątki policjantów, gapiów, pracowników kolei. Roboty ziemne, przesłuchania świadków, analiza śladów w laboratorium nie muszą być prowadzone szybko. Ale na miejscu przestępstwa trzeba działać z prędkością światła. Rhyme bez przerwy to powtarzał policjantom pracującym w jego wydziale. Zwolnił wielu techników, którzy, jego zdaniem, działali zbyt wolno.

– Peretti kierował badaniami na miejscu przestępstwa? – zapytał.

– Peretti był z całym zespołem.

– Całym zespołem! – Rhyme skrzywił twarz. – Co to jest „cały zespół”?

Sellitto spojrzał na Banksa, który powiedział:

– Czterech techników z laboratorium fotograficznego, czterech z laboratorium badającego ślady, ośmiu specjalistów od poszukiwania śladów, lekarz i ruchome laboratorium medyczne.

Zależność skuteczności poszukiwania śladów od liczby specjalistów przedstawia krzywa Gaussa. W przypadku pojedynczego morderstwa miejsce zbrodni powinno przeszukiwać dwóch policjantów. Jeden może coś przeoczyć. Większa ich liczba wprowadza zamieszanie. Lincoln Rhyme zwykle sam przeszukiwał miejsce zbrodni. Pozwalał, żeby ktoś inny zbierał odciski palców i robił zdjęcia, ale teren przestępstwa przeszukiwał osobiście, bez niczyjej pomocy.

Peretti. Sześć-siedem lat temu Rhyme zatrudnił młodego mężczyznę, syna bogatego polityka. Miał dużą wiedzę. Badanie miejsc przestępstw uważane jest za dobrą, prestiżową pracę i długo trzeba czekać, zanim się ją dostanie. Rhyme znajdował perwersyjną przyjemność, obserwując zmniejszającą się liczbę kandydatów, gdy pokazywał im „rodzinny” album zawierający szczególnie makabryczne zdjęcia. Niektórzy policjanci bledli, niektórzy parskali śmiechem. Inni odkładali album i unosili wzrok, jakby pytali: no i co z tego? Tych Rhyme mógł zatrudnić. Peretti był wśród nich.

Sellitto zadał pytanie, ale Rhyme nie dosłyszał. Spojrzał na policjanta.

– Lincoln, będziesz z nami pracował? – powtórzył Sellitto.

– Pracował z wami? – Roześmiał się. – Nie mogę, Lon. Nie. Ja tylko podsunąłem wam kilka pomysłów. Możecie je wykorzystać. Thom, przywołaj doktora Bergera. – Zaczął żałować, że przerwał rozmowę z doktorem od śmierci. Może nie jest za późno. Nie mógł znieść myśli, że będzie musiał czekać jeszcze dwa dni na swoje „odejście”. Poniedziałek. Nie chcę umierać w poniedziałek. To zbyt pospolite.

– Powiedz: tak. Proszę.

– Thom!

– Już dobrze – rzekł młody opiekun, unosząc ręce w geście rozpaczy.

Rhyme spojrzał na stolik przy łóżku, na którym wcześniej znajdowały się brandy, tabletki, worek. Były tak blisko, ale nie mógł po nie sięgnąć, tak jak po wiele innych rzeczy.

Sellitto gdzieś zadzwonił. Uniósł głowę, gdy zaczął rozmawiać. Przedstawił się. Zegar na ścianie wskazywał wpół do pierwszej.

– Tak jest, sir. – Mówił ściszonym głosem, pełnym respektu.

Rozmawia z burmistrzem, domyślił się Rhyme.

– Chodzi o to porwanie na lotnisku Kennedy’ego. Właśnie rozmawiam z Lincolnem Rhyme’em… Tak, ma kilka pomysłów dotyczących sposobu prowadzenia śledztwa…

Detektyw podszedł do okna i zaczął obojętnie patrzeć na sokoły. Usiłował wytłumaczyć niewytłumaczalne człowiekowi, który kieruje najbardziej tajemniczym miastem na świecie.

Zakończył rozmowę i zwrócił się do Rhyme’a.

– On i szef chcą, żebyś pomógł nam w śledztwie. Proszą cię o to. Wilson osobiście.

Rhyme roześmiał się.

– Lon, spójrz na pokój. Spójrz na mnie. Czy wyglądam na kogoś, kto może prowadzić śledztwo?

– Nie. Zwykłą sprawę, nie. Ale to nie jest zwykła sprawa, prawda?

– Przepraszam. Nie mam czasu. Ten doktor. Leczenie. Thom, czy zadzwoniłeś po niego?

– Jeszcze nie. Za minutę.

– Teraz! Zadzwoń teraz!

Thom spojrzał na Sellitta. Podszedł do drzwi i wyszedł z pokoju. Rhyme wiedział, że nie ma zamiaru zadzwonić. Pieprzony świat.

Banks dotknął zacięć po goleniu.

– Proszę udzielić nam kilku rad. Mówił pan, że ten przestępca…

Sellitto przerwał mu ruchem ręki. Wbił wzrok w Rhyme’a.

Ach, ty kutasie, pomyślał Rhyme. Zapadła dobrze znana cisza. Jak jej nienawidzimy. Jak wielu świadków i podejrzanych ulegało naciskowi tej przytłaczającej ciszy. Mimo wszystko Sellitto i Rhyme stanowili kiedyś zgrany zespół. Rhyme znał się na śladach, a Sellitto na ludziach.

Dwaj muszkieterowie. Gdyby doszedł trzeci, byłby to kiepski dowcip.

Detektyw zaczął uważnie przyglądać się raportowi.

– Lincoln. Jak sądzisz, co może wydarzyć się dzisiaj o trzeciej?

– Nie mam pojęcia – oznajmił Rhyme.

– Naprawdę?

Nierozgarnięty Lonie. Powiem ci.

W końcu Rhyme się odezwał:

– Ma zamiar zabić kobietę, którą porwał. Zapewne w jakiś okrutny sposób. Jestem o tym przekonany. W sposób porównywalny z pogrzebaniem żywcem.

– Jezu – szepnął Thom stojący w drzwiach.

Dlaczego nie zostawią mnie samego? Czy opowiedzieć im o bólu, który odczuwam w szyi i w ramionach? O bólu, który rozlewa się po całym, obcym mi ciele? O zmęczeniu fizycznym spowodowanym wykonywaniem nawet najprostszej czynności? A przede wszystkim o konieczności polegania na innych?

Może opowiedzieć o komarze, który dostał się do pokoju w nocy i siadał mu na twarzy. Przez godzinę usiłował się go pozbyć. Dostał zawrotów od ciągłego potrząsania głową. W końcu komar usiadł na uchu i wtedy Rhyme pozwolił mu napić się krwi. Ucho mógł potrzeć o poduszkę, by pozbyć się swędzenia.

Sellitto uniósł brwi.

– Dzisiaj. – Rhyme westchnął. – Właśnie dzisiaj. To wszystko.

– Dziękuję, Linc. Jesteśmy ci wdzięczni. – Sellitto przysunął fotel do łóżka. Pokazał Banksowi, żeby zrobił to samo. – Teraz przedstaw swoje pomysły. O co chodzi w tej sprawie?

– Nie tak szybko. Nie pracuję chyba sam… – powiedział Rhyme.

– Oczywiście. Kogo potrzebujesz?

– Technika z wydziału. Najlepszego z laboratorium. Powinien zjawić się tu u mnie z podstawowym wyposażeniem. Kilku policjantów operacyjnych. Grupę szybkiego reagowania. O, coś jeszcze: kilka telefonów – instruował Rhyme, spoglądając na whisky stojącą na serwantce. Przypomniał sobie brandy, którą Berger miał w swoim zestawie. Nie będzie pił tych szczyn. W uroczystym dniu swojego „odejścia” upije się szesnastoletnim lagavulinem albo zawierającym nieporównywalny bukiet kilkudziesięcioletnim macallanem. Albo – dlaczego nie? – tym i tym!

Banks wyjął swój telefon komórkowy.

– Które linie? Właśnie…

– Telefony stacjonarne.

– Tutaj?

– Oczywiście, że nie – warknął Rhyme.

– On potrzebuje ludzi, żeby przeprowadzali rozmowy. Z Dużego Budynku.

– Aha.

– Zadzwoń. Powiedz, żeby przydzielili nam trzech-czterech łączników – polecił Sellitto.