– Muszę złożyć raport w domu Lincolna Rhyme’a. Stamtąd kieruje się śledztwem. – Pomyślała o piłce do metalu. Dodała chłodno: – Jego sypialnia jest stanowiskiem dowodzenia.
– Sypialnia cywila jest stanowiskiem dowodzenia?
– Byłabym wdzięczna, gdyby pan mógł coś zrobić w tej sprawie. Tak długo czekałam na przeniesienie.
– Odciąć jej ręce. Wielki Boże…
Wstała i opuściła gabinet.
Idąc korytarzem, pomyślała, że wkrótce będzie tu pracować. Doznała ulgi jednak trochę później, niż się spodziewała.
Stał przy oknie z grubymi, żółtymi szybami i obserwował watahę dzikich psów poszukujących zdobyczy. Grasowały na placu po drugiej stronie ulicy.
Znajdował się na parterze starego domu. Obłożony marmurem budynek został wybudowany na początku XIX wieku. Otaczały go puste place i kamienice czynszowe. Niektóre mieszkania były opuszczone, inne zajmowali dzicy lokatorzy. Tylko nieliczni mieszkańcy płacili czynsz. Dom, w którym się znajdował, świecił pustką od wielu lat.
Kolekcjoner Kości wziął kawałek papieru ściernego do ręki i ponownie zabrał się do roboty. Spojrzał na swoje dzieło, a potem znów przez okno.
Jego ręka wykonywała precyzyjne okrężne ruchy. Papier szeleścił: szszsz, szszsz… Jak matka uspokajająca dziecko.
Dziesięć lat temu – gdy lepsza przyszłość zaczęła rysować się przed Nowym Jorkiem – wprowadził się tutaj pewien zwariowany artysta. Zapełnił ten wilgotny piętrowy budynek zniszczonymi, zardzewiałymi antykami: kratami z kutego żelaza, metalowymi ramami, filarami. Niektóre z prac artysty pozostały na starym tynku: nieukończone malowidła przedstawiające robotników, dzieci, zagniewanych kochanków. Okrągłe, niewyrażające uczuć twarze – typowe dla jego malarstwa – patrzyły obojętnie w przestrzeń, jakby dusze uleciały z gładkich ciał.
Malarz nigdy nie odniósł sukcesu. Nawet po samobójczej śmierci, która przecież przynosi rozgłos i sławę artystom. Wtedy dom przejął bank.
Szszsz…
Kolekcjoner Kości wypatrzył ten dom rok temu. Opuszczone sąsiedztwo było dla niego bardzo ważne. Poza tym miejsce to miało dodatkowy urok: plac naprzeciw domu. Kilka lat temu podczas wykopów koparka odkryła ludzkie kości. Okazało się, że w tym miejscu znajdował się stary cmentarz miejski. Artykuły w gazetach sugerowały, że znajdują się tu też zwłoki Indian Manate i Lenape.
Odłożył to, co wygładzał papierem ściernym: delikatną kość dłoni. Wziął teraz do ręki nadgarstek, który starannie oddzielił od kości łokciowej i promieniowej, zanim pojechał na lotnisko Kennedy’ego, by wybrać nowe ofiary. Kości suszył ponad tydzień i większość mięśni skruszyła się, jednak musiał im poświęcić jeszcze dużo czasu. Usłyszał trzask przypominający odgłos wydawany przez ryby wynurzające się na powierzchnię jeziora.
Konstable byli lepsi, niż się spodziewał. Obserwował ich, gdy przeszukiwali ulicę Perłową, i zastanawiał się, czy kiedykolwiek znajdą kobietę porwaną na lotnisku. Był bardzo zdziwiony, gdy nagle zaczęli biec w stronę właściwego budynku. Sądził, że dopiero po drugim, trzecim zabójstwie odczytają jego wskazówki. Oczywiście nie ocalili jej, ale mogli. Kilka minut spóźnienia miało duże znaczenie.
Często się tak zdarza w życiu.
Łódkowata, rożkowata, główkowata, haczykowata… Kości splątane jak włókna w materiale rozdzieliły się pod jego silnymi palcami. Usunął resztki mięśni i ścięgien. Wybrał kość kciuka i zaczął oczyszczać ją papierem ściernym.
Szszsz, szszsz.
Zmrużył oczy, gdy wyjrzał przez okno. Ujrzał mężczyznę stojącego przy starym grobie. To musiało być tylko przywidzenie, ponieważ miał na sobie gabardynowe musztardowe ubranie oraz melonik. Przy nagrobku położył kilka ciemnych róż. Wymijając konie i powozy, podążył w stronę eleganckiego łukowego mostu znajdującego się nad Collect Pond, u wylotu ulicy Kanałowej. Kogo odwiedził? Rodziców? Brata? Członków rodziny, którzy umarli na gruźlicę lub w czasie strasznej epidemii grypy, jaka niosła niedawno śmierć w mieście…
Niedawno?
Nie tak niedawno. Sto lat temu – to miał na myśli.
Znów wyjrzał przez okno i zmrużył oczy. Zniknęły konie i powozy. Nie było też mężczyzny, chociaż wydawał się tak rzeczywisty jak mięso i krew.
To jest naprawdę rzeczywiste.
Szszsz, szszsz.
Przeszłość znów się wdzierała. Widział wcześniejsze wydarzenia. Widział je tak, jakby to wszystko działo się teraz. Nie mógł tego kontrolować. Wiedział, że nie może.
Zaczął wpatrywać się przez okno i zrozumiał, że dla niego nie ma żadnego wcześniej czy później. Unosił się w czasie – o dzień, pięć lat, sto, dwieście – jak uschły liść na wietrze.
Spojrzał na zegarek. Pora wyjść.
Położył kości na półkę nad kominkiem i starannie jak chirurg umył ręce. Pięć minut wałkiem do zbierania włosów oczyszczał swoje ubranie. Pył z kości, kurz lub włosy z ciała mogłyby ułatwić konstablom znalezienie go.
Idąc do powozowni, przeszedł obok nieukończonego malowidła przedstawiającego rzeźnika z twarzą jak księżyc w pełni, ubranego w zakrwawiony biały fartuch. Chciał wsiąść do taksówki, ale zmienił decyzję. Nieprzewidywalność jest najlepszą obroną. Pojedzie powozem… fordem sedanem. Wyjechał na ulicę i zamknął drzwi garażu.
Nie ma wcześniej i później…
Gdy przejeżdżał obok cmentarza, psy uniosły łby i spojrzały na forda. Po chwili znów zaczęły grasować w krzakach w poszukiwaniu szczurów i wody. Panował nieznośny upał.
Nie ma przeszłości i teraźniejszości…
Gdy wyjeżdżał ze starej części miasta, wyjął z kieszeni maskę na twarz i rękawiczki. Położył je na siedzeniu obok. Kolekcjoner Kości wyruszał na polowanie.
Rozdział dziesiąty
Coś zmieniło się w pokoju, ale nie wiedziała co.
Lincoln Rhyme zauważył to w jej oczach.
– Straciliśmy kontakt, Amelio – powiedział nieśmiało. – Dostałaś jakieś polecenie?
Nie patrzyła na niego.
– Najwidoczniej nikt nie poinformował mojego nowego przełożonego, że nie zjawię się w pracy. Pomyślałam, że ktoś to powinien zrobić.
– Ach, tak.
Powoli zaczęła zauważać zmiany. Oprócz podstawowych aparatów, które Mel Cooper przywiózł ze sobą, w pokoju pojawiły się: skaningowy mikroskop elektronowy, przystawki do mikroskopów pozwalające badać szkło, mikroskop dwuwiązkowy, sprzęt do pomiaru gęstości i rozdzielania ciał stałych, setki zlewek oraz słoików i butelek z odczynnikami chemicznymi.
Na środku pokoju stała duma Coopera: skomputeryzowany chromatograf gazowy sprzężony ze spektrometrem masowym. Inny komputer był połączony z terminalem Coopera w laboratorium.
Wchodząc w głąb pokoju dużymi krokami, Sachs omijała wijące się jak węże grube kable. Żeby podłączyć wszystkie urządzenia, trzeba było wyłączyć prąd w innych pomieszczeniach w domu. Gdy tak zręcznie manewrowała między przewodami.
Rhyme uznał, że Sachs jest wyjątkowo piękną kobietą. Na pewno nie spotkał do tej pory tak ładnej policjantki.