Która może być godzina?
Była przekonana, że jest wcześnie rano.
Mrużąc oczy, spojrzała na zegar. Szesnasta trzydzieści.
To nie jest już fruh morgens.
Kawa czy pralnia?
O tej porze chodziła do Dojo na posiłek wegetariański i na trzy filiżanki mocnej kawy. Spotykała tam znajomych, stałych bywalców – tak jak ona.
Jednak miała dużo do zrobienia w domu. Włożyła dwie luźne koszulki, by ukryć fałdy tłuszczu, oraz dżinsy. Na szyję założyła kilka łańcuszków. Chwyciła kosz na bieliznę i wrzuciła do niego proszek.
Potem otworzyła trzy blokady drzwi. Wzięła kosz z bielizną i zeszła nieoświetlonymi schodami. Zatrzymała się w piwnicy.
Irgendwas stimmt hier nicht.
Poczuła się niepewnie. Spojrzała na schody, rozejrzała się po mrocznym korytarzu.
Co tu się zmieniło?
Aha, światło. Przepaliły się żarówki na korytarzu. Nie – przyjrzała się uważnie – zostały wykręcone. Pieprzone dzieciaki wszystko kradną. Wprowadziła się tutaj – do Domu Niemieckiego – ponieważ słyszała, że jest to przystań dla niemieckich artystów. Okazało się jednak, że jest to taki sam dom jak inne domy czynszowe w okolicy: obskurny, bez windy i zbyt drogi. Jedyną jego zaletą było to, że mogła skarżyć się dozorcy po niemiecku.
Weszła do kotłowni. Było tak ciemno, że musiała iść przy ścianie, aby nie potknąć się o sterty śmieci.
Pchnęła drzwi i wyszła na korytarz prowadzący do pralni.
Szuranie. Stukot.
Odwróciła się szybko, ale dostrzegła tylko nieruchome cienie. Słyszała jedynie odgłosy ruchu ulicznego i jęki wydawane przez stary budynek.
Ruszyła dalej ciemnym korytarzem. Przeszła obok sterty pudełek, połamanych krzeseł i stołów, pod pokrytymi warstwą kurzu przewodami. Tutaj też nie było żarówek. Niepokój przywołał wspomnienie zdarzenia sprzed lat. Miała wtedy pięć lub sześć lat. Szła z ojcem do ogrodu zoologicznego. Gdy przechodzili obok mostu, ojciec objął ją ramieniem i powiedział, że pod nim mieszka głodny troll. W drodze powrotnej do domu, przechodząc przez most, będą musieli iść bardzo szybko. Wpadła w przerażenie.
Głupia. Trolle…
Idąc korytarzem, nasłuchiwała odgłosów wydawanych przez urządzenia elektryczne. Z oddali dobiegała piosenka Oasis.
W pralni było ciemno.
Tutaj też brakowało żarówek. Poszła na górę. Waliła w drzwi mieszkania Herr Neischena, dopóki nie otworzył. Opieprzyła go za urwane klamki u drzwi wejściowych i z tyłu domu, za małolatów, którzy całymi dniami piją piwo na tarasie. Opieprzyła go też za brak żarówek.
Potem wróciła do pralni i wkręciła żarówki.
Olśniewające białe światło zalało pomieszczenie. Trzy duże żarówki zaświeciły jak słońce. Pralnia była obskurna, ale nie zagracona.
Monelle podeszła do rzędu czterech pralek. Do jednej z nich włożyła białe rzeczy, a do drugiej kolorowe. Nasypała proszku i wcisnęła przyciski.
Nic.
Walnęła w wyłącznik, a potem kopnęła pralkę. Brak reakcji.
Cholera. Ten gottverdammte dom.
Spojrzała na sznury elektryczne. Jakiś idiota wyłączył pralki z gniazdek. Wiedziała kto. Neischen ma dwunastoletniego syna, który jest odpowiedzialny za większość zniszczeń w budynku. Kiedy w ubiegłym roku poszła do Neischena, by po raz kolejny poskarżyć się na coś, ten gówniarz usiłował ją kopnąć.
Za pralkami zaczęła szukać gniazdek. Po chwili podłączyła je.
I poczuła na szyi oddech mężczyzny.
Nein!
Była wciśnięta między ścianę a pralki. Wrzasnęła. Zauważyła ciemne ubranie i maskę na twarzy mężczyzny. Jego ręka zacisnęła się na jej ramieniu jak szczęka zwierzęcia. Pchnął ją. Straciła równowagę i upadła twarzą na chropowaty beton, który stłumił jej krzyk.
Usiadł na niej, przygważdżając jej ręce do podłogi. Usta zakleił grubą szarą taśmą.
Hilfe!
Nein, bitte nicht.
Bitte nicht.
Nie był potężnie zbudowany, ale za to silny. Bez trudu odwrócił ją na brzuch.
Usłyszała trzask zapinanych na jej rękach kajdanek.
Mężczyzna wstał.
Przez chwilę słychać było tylko kapanie wody, ciężki oddech Monelle i klekot silnika pracującego gdzieś w piwnicy.
Spodziewała się, że za moment dotknie jej ciała, rozerwie ubranie. Słyszała, że podszedł do drzwi, aby upewnić się, czy są sami.
Wiedziała, że nikt tu się nie zjawi. Zdenerwowała się na siebie. Była jednym z nielicznych mieszkańców domu, którzy korzystali z pralni. Większość unikała prania tutaj, ponieważ pomieszczenie znajdowało się blisko tylnych drzwi i okien oraz zbyt daleko od mieszkań, by ktoś mógł przyjść z pomocą.
Podszedł do niej i odwrócił ją na plecy. Wyszeptał coś, czego nie dosłyszała. Potem: „Hanna”.
Hanna? To pomyłka! Myśli, że jestem kimś innym. Kręciła głową, chcąc dać mu to do zrozumienia.
Jednak gdy spojrzała w jego oczy, przestała. Mimo że miał na twarzy maskę, widać było, że coś mu się nie zgadza. Był zdenerwowany. Potrząsając głową, przyglądał się jej ciału. Położył ręce w rękawiczkach na jej dużych ramionach. Palcami ścisnął wałeczki tłuszczu. Zatrzęsła się z bólu.
Widziała, że jest niezadowolony. Złapał ją, ale nie był pewny, czy wybrał odpowiednią ofiarę.
Sięgnął do kieszeni i powoli coś z niej wyciągnął. Szczęk otwieranego noża podziałał na nią jak wstrząs elektryczny. Zaczęła szlochać.
Z jego ust wydobył się świst. Przykucnął nad nią, zastanawiał się.
– Hanno – wyszeptał. – Co mam zrobić?
Nagle podjął decyzję. Schował nóż do kieszeni i gwałtownym ruchem postawił ją na nogi.
Wyszli na korytarz.
Na zewnątrz wydostali się drzwiami z tyłu domu. Zamek w nich był popsuty, podobnie jak w wielu innych. Od tygodni nachodziła Neischena, żeby go naprawił.
Rozdział jedenasty
Kryminalistyk jest człowiekiem renesansu. Musi znać botanikę, geologię, balistykę, medycynę, chemię, literaturę, inżynierię. Jeśli wie, że popiół z dużą zawartością strontu prawdopodobnie pochodzi z rakiety sygnalizacyjnej; portugalskie słowo faca znaczy nóż; Etiopczycy nie używają sztućców, jedzą wyłącznie prawą ręką; pocisk z pięcioma prawoskrętnymi śladami po gwincie nie został wystrzelony z kolta itd. – to może powiązać znalezione wskazówki z podejrzanym.
Jedną dziedzinę wszyscy kryminalistycy znają dobrze – anatomię. To była niewątpliwie specjalność Lincolna Rhyme’a. Przez ostatnie trzy i pół roku interesował się głównie swoimi kośćmi i nerwami.
Spojrzał na plastikową torbę na dowody, którą trzymał w ręku Jerry Banks, i oznajmił:
– To nie jest kość ludzka. Kończyna tylna. Nie pochodzi zatem od kolejnej ofiary.
Starannie odpiłowany kawałek kości miał pięć centymetrów długości. Widać było ślady krwi.
– Zwierzę średniej wielkości – kontynuował Rhyme. – Duży pies, koza, owca. Ważyło od czterdziestu do sześćdziesięciu kilogramów. Musimy sprawdzić krew, może pochodzić od ofiary.
Przestępcy czasami używają kości jako narzędzia zbrodni. Rhyme osobiście trzy razy zetknął się z takimi przypadkami. Jako broni użyto: kostki byka, kości kończyny jelenia oraz – w wyjątkowo wstrząsającym mordzie – kości łokciowej ofiary. Mel zaczął przeprowadzać badania krwi metodą dyfuzyjną.
– Musimy trochę poczekać na wyniki – przepraszał Cooper. – Amelio, mogłabyś nam pomóc – powiedział Rhyme. – Weź lupę i przyjrzyj się uważnie kości. Powiedz, co widzisz.
– Nie pod mikroskopem? – zapytała.