Rhyme spojrzał na Thoma, który przypatrywał się gniazdu przez brudną szybę.
– Kto to? – powtórzył Rhyme.
Młody mężczyzna, który wykręcał się od odpowiedzi, bardzo go zirytował.
– Gość.
– Gość? Ciekawe. – Rhyme parsknął. Usiłował sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni byli u niego goście. Chyba trzy miesiące temu. Kto to może być? Dziennikarz albo daleki kuzyn. Może Peter Taylor – jeden ze specjalistów leczących jego rdzeń kręgowy. Blaine była tu kilka razy, ale jej nie można nazwać gościem.
– Chłodno tutaj – narzekał Thom. Szybko podszedł do okna.
– Nie otwieraj – zażądał Rhyme. – Powiedz mi, do cholery, kto przyszedł.
– Chłodno tutaj.
– Przestraszysz sokoły. Lepiej wyłącz klimatyzację. Ja też mogę…
– Byliśmy tu wcześniej – powiedział Thom, otwierając ogromne okno. – Sokoły się sprowadziły, wszystko już o tobie wiedzą…
Ptaki popatrzyły w stronę otwieranego okna. W ich spojrzeniu było coś wyzywającego. Zawsze tak robiły. Jednak pozostały na parapecie – nie odleciały na rosnące po drugiej stronie ulicy rachityczne drzewa, na których często przesiadywały.
– Kto przyszedł? – znów zapytał Rhyme.
– Lon Sellitto.
– Lon?
Czego on chce?
Thom rozejrzał się po pokoju.
– Straszny tu bałagan.
Rhyme nie lubił zamieszania związanego ze sprzątaniem. Nie lubił krzątaniny, a zwłaszcza hałasu robionego przez odkurzacz. Nieporządek mu nie przeszkadzał. Pokój, który nazywał swoim gabinetem, mieścił się na pierwszym piętrze neogotyckiego budynku znajdującego się na West Side. Okna wychodziły na Central Park. Pokój był duży – sześć na sześć – ale każdy centymetr kwadratowy podłogi został zagospodarowany. Czasami zamykał oczy i starał się wyczuć zapach. Tysiąca książek i czasopism, sterty fotokopii wysokości wieży w Pizie, monitorów, kurzu na żarówkach, tablic korkowych. Do tego winyl, guma, skóra obić.
Trzy gatunki whisky.
I odchody sokołów.
– Nie chcę go widzieć. Powiedz mu, że jestem zajęty.
– I młody policjant Ernie Banks. Był bejsbolistą, pamiętasz? Powinieneś pozwolić mi posprzątać. Nie widzisz bałaganu, dopóki nie przyjdą do ciebie z interesem.
– Do mnie z interesem? To brzmi dziwnie. Powiedz im, żeby się wynieśli do wszystkich diabłów.
Jak można ładniej nazwać bałagan? Nieład…
Thom mówił jak do ściany, ale Rhyme przypuszczał, że on tak samo odbiera jego słowa.
Rhyme miał czarne, gęste włosy dwudziestolatka, chociaż był dwa razy starszy. Były poskręcane i przetłuszczone – wymagały nożyczek i szamponu. Jego twarz okalał trzydniowy czarny zarost. Z uszu sterczały mu kępki włosów. Paznokci nie obcinał od dłuższego czasu. Od tygodnia nosił brzydką piżamę w kolorowe wzorki. I miał wąskie ciemnobrązowe oczy, które według Blaine były namiętne. Mówiła mu też, że jest przystojny.
– Chcą z tobą rozmawiać. Tłumaczą, że to bardzo ważne – kontynuował Thom.
– Dla nich.
– Nie widziałeś się z Lonem już prawie rok.
– Dlaczego uważasz, że chcę się z nim teraz widzieć? Nie wystraszyłeś sokołów? Będę wściekły, gdy to zrobisz.
– To ważne, Lincoln.
– Bardzo ważne. Pamiętam, co mówiłeś. Gdzie jest ten doktor? Powinien zadzwonić. Ja drzemałem, a ty wyszedłeś.
– Wstałeś przecież o szóstej.
– Nie. – Zawahał się. – Tak. Obudziłem się o szóstej, ale potem znów zasnąłem. Sprawdziłeś, czy nie ma informacji?
– Tak. Nie dzwonił – odparł Thom.
– Powiedział, że będzie rano.
– Jest już po jedenastej. Pozostaje nam więc chyba liczyć tylko na cud. Nie sądzisz?
– Rozmawiałeś przez telefon? – ostrym głosem zapytał Rhyme. – Może dzwonił, gdy ty rozmawiałeś przez telefon.
– Dzwoniłem tylko do…
– Nie przesadzasz? – rzucił Rhyme. – Teraz jesteś zły. Nie mówiłem, że nie możesz korzystać z telefonu. Możesz to robić o każdej porze. Uważam tylko, że mógł zadzwonić, gdy rozmawiałeś przez telefon.
– A ja uważam, że dzisiaj postanowiłeś być upierdliwy.
– Wolno ci tak uważać. A wracając do sprawy, oni sądzą, że powinno się czekać na ich telefony. I może inne rozmowy przeprowadzać po dwie naraz! Czego chce mój stary przyjaciel Lon? I jego kolega, bejsbolista?
– Zapytaj ich.
– Ciebie pytam.
– Chcą się z tobą zobaczyć. Tylko tyle wiem.
– Coś bar-dzo waż-ne-go.
– Lincoln… – Thom westchnął. Przygładził jasne włosy. Miał na sobie brązowe spodnie i białą koszulę. Na szyi miał starannie zawiązany krawat w niebieskie kwiatki.
Gdy rok temu Rhyme zatrudniał Thoma, powiedział, że może chodzić w dżinsach i T-shirtach. Jednak Thom zawsze ubrany był nienagannie. Rhyme dokładnie nie wiedział, dlaczego jeszcze go nie wyrzucił. Żaden z poprzedników Thoma nie wytrzymał dłużej niż sześć tygodni. A liczba tych, którzy odeszli sami, równała się liczbie wyrzuconych z pracy.
– No dobrze, co im powiedziałeś?
– Żeby poczekali kilka minut. A ja zobaczę, czy wstałeś i jesteś ubrany. Tyle.
– Podjąłeś decyzję, nie pytając mnie?! Dziękuję bardzo.
Thom odwrócił się, podszedł do schodów i zawołał:
– Proszę wejść, panowie.
– Coś ci jeszcze powiedzieli, prawda? Ukryłeś to przede mną – ciągnął Rhyme.
Thom nie odpowiedział. Po chwili Rhyme mógł zobaczyć dwóch mężczyzn. Gdy wchodzili, Rhyme zwrócił się do Thoma:
– Zasłoń okno. Już i tak przestraszyłeś sokoły.
Oznaczało to, że jaskrawe światło zaczęło denerwować Rhyme’a.
Nie mogła mówić.
Taśma zaklejająca usta czyniła ją bardziej bezbronną niż kajdanki założone na ręce lub mocny uścisk, który wciąż czuła na ramieniu.
Taksówkarz, wciąż w masce na twarzy, zaprowadził ją brudnym, pełnym rur kanalizacyjnych korytarzem do piwnicy oficyny. Nie wiedziała, gdzie się znajdują.
Gdybym mogła z nim porozmawiać…
T.J. Colfax pracowała na giełdzie. Była negocjatorką.
Pieniądze? Chcesz pieniędzy? Dostaniesz dużo pieniędzy. Pełne worki. Myślała tak dziesiątki razy, jednocześnie patrząc mu w oczy, jakby chciała przekazać mu to telepatycznie.
Proooszę, błagała cicho. Zaczęła rozważać przekazanie mu pieniędzy ze swojego funduszu emerytalnego. Och, proszę…
Przypomniała sobie ostatnią noc. Gdy mężczyzna przestał oglądać fajerwerki, wywlókł ich z samochodu i założył im kajdanki. Kazał wejść do bagażnika i ponownie zaczęli jechać. Najpierw kocie łby, potem droga asfaltowa z dziurami, gładki asfalt i znów dziury. Potem przejeżdżali przez most – poznała po dudnieniu. Kolejne zakręty, kolejne ulice z dziurami w jezdni. W końcu zatrzymali się, kierowca wysiadł i otworzył bramę lub jakieś drzwi. Znów ruszyli. Wjechał do garażu, pomyślała wtedy. Ucichły wszystkie odgłosy miasta, słychać było jedynie warkot silnika, który odbijał się echem od ścian garażu.
Otworzył się bagażnik i mężczyzna wyciągnął ją na zewnątrz. Gwałtownym szarpnięciem zdjął jej z palca pierścionek z brylantem i włożył go do kieszeni. Następnie poprowadził ją wzdłuż ścian, z których patrzyły na nią puste oczy namalowanych na odpadającym tynku postaci: rzeźnika, diabła, trójki przerażonych dzieci. Zaciągnął ją do zatęchłej piwnicy i rzucił na podłogę. Następnie poszedł po schodach na górę. Została sama w ciemnej piwnicy, otoczona przyprawiającym o mdłości zapachem gnijącego mięsa i śmieci. Leżała na podłodze wiele godzin. Trochę spała, ale głównie płakała. W nocy obudziła się nagle, gdy usłyszała głośny huk. Po chwili znów zasnęła niespokojnym snem.