– Co?
– Daj mi kilka godzin.
– Nie zmienię decyzji.
– Rozumiem. Tylko dwie godziny. Jest jeszcze coś, co powinieneś zrobić…
Rhyme spojrzał na Bergera, który powiedział:
– Lincoln, nie mogę tu zostać dłużej. Mój samolot… Jeżeli chcesz poczekać tydzień, mogę przyjechać ponownie…
– W porządku, doktorze – rzekła nagle Sachs. – Pomogę mu to zrobić.
– Pani? – ostrożnie zapytał doktor.
Po chwili wahania skinęła głową.
– Tak. Ja.
Nie leżało to w jej charakterze. Rhyme to wiedział. Jednak gdy spojrzał w jej błękitne oczy, zobaczył, że mimo łez nie były zamglone. Skinął głową.
– W porządku, doktorze – zwrócił się do Bergera. – Czy może pan zostawić te… Jaki eufemizm byłby tu dzisiaj najlepszy?
– Przybory? – zaproponował Berger.
– Czy może pan je zostawić tutaj, na stoliku? – zapytał. I szybko zwrócił się do Sachs: – Jesteś pewna?
Ponownie przytaknęła.
Doktor położył tabletki, brandy i plastikowy worek na stoliku przy łóżku. Potem zaczął szperać w teczce.
– Obawiam się, że nie mam przy sobie gumowej taśmy do worka.
– Nie szkodzi – rzekła Sachs, spoglądając na swoje buty. – Ja mam.
Berger podszedł do łóżka i położył rękę na ramieniu Rhyme’a.
– Życzę ci spokojnego samooswobodzenia.
– Samooswobodzenie – powiedział z przekąsem Rhyme, gdy Berger wyszedł. – A teraz, co powinienem jeszcze zrobić? – zwrócił się do Sachs.
Ostro przyhamowała, zakręt wzięła z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Potem znów wrzuciła czwórkę.
Pęd powietrza odrzucał ich włosy do tyłu. Powiew był gwałtowny, ale Amelia Sachs nie chciała nic słyszeć o zamknięciu okien.
– To by było nie po amerykańsku – oznajmiła i nacisnęła pedał gazu. Wskazówka na prędkościomierzu przekroczyła sto sześćdziesiąt.
Gdy się poruszasz…
Rhyme zasugerował, że może byłoby rozsądniej, gdyby pojechała na kurs treningowy, na który była zapisana. Nie zdziwił się jednak, gdy oświadczyła, że dopadł go cykor; a ten kurs zaliczyła już w akademii. Teraz znajdowali się na Long Island. Na wszelki wypadek przygotowali mało wiarygodną historyjkę dla policji hrabstwa Nassau.
– W skrzyni pięciobiegowej najwyższy bieg wcale nie jest najszybszy. Ta skrzynia ma swoje lata, ale jest wspaniała. „Nie mogę nic złego o niej powiedzieć”.
Położyła rękę na czarnej gałce i przesunęła dźwignię w dół.
Silnik zawył i samochód przyspieszył do stu dziewięćdziesięciu. Drzewa i domy szybko znikały z tyłu pojazdu, pasące się na łąkach konie z niepokojeni patrzyły na czarną smugę chevroleta.
– Rhyme, czy to nie jest najcudowniejsze?! – krzyknęła. – Człowieku, to jest lepsze niż seks. Lepsze niż cokolwiek innego.
– Czuję wibracje – powiedział. – Wydaje się mi się, że czuję. W moim palcu.
Uśmiechnęła się. Rhyme był przekonany, że zacisnęła swoją dłoń na jego ręce.
Skończyła się opustoszała szosa – ruch na jezdni był coraz większy. Niechętnie zwolniła, zawróciła, kierując przód pojazdu w stronę zamglonego sierpa księżyca, który wisiał nad odległym miastem. Był ledwo widoczny w wypełnionym parą, gorącym sierpniowym powietrzu.
– Spróbujemy dwieście czterdzieści – zaproponowała.
Rhyme zamknął oczy, zanurzył się w powiewie wiatru i zapachu świeżo skoszonej trawy. Dał się ponieść prędkości.
Ta noc była najbardziej upalna w tym miesiącu.
Z nowego punktu obserwacyjnego Lincoln Rhyme mógł patrzeć na park: na dziwaków i włóczęgów siedzących na ławkach, na zmęczonych biegaczy, na rodziny skupione w pozycji półleżącej wokół grilli, kojarzące się z niedobitkami średniowiecznych bitew. Kilka osób, które wyszły na spacer z psami, nie mogąc wytrzymać upału, zabierało swoich pupilów na rękach z obowiązkowej przebieżki.
Thom włożył do odtwarzacza kompakt z elegijnym adadżio na smyczki Samuela Barbera, ale Rhyme parsknął ironicznym śmiechem, oświadczając, że utwór jest mierną imitacją i polecił zastąpić go Gershwinem.
Gdy Amelia Sachs weszła po schodach i wkroczyła do pokoju, zobaczyła, że Rhyme wygląda przez okno.
– Co widzisz? – zapytała.
– Rozgorączkowanych ludzi.
– A ptaki? Sokoły?
– A tak, są tutaj.
– Też rozgorączkowane?
Przyjrzał się samczykowi.
– Nie sądzę. Wydaje się, że one są ponad to.
Położyła torbę w nogach łóżka i wyciągnęła z niej zawartość: butelkę drogiej brandy. Wprawdzie mówił jej o szkockiej, ale powiedziała, że kupi koniak. Postawiła butelkę obok tabletek i plastikowego worka. Wyglądała jak zatroskana żona, która wróciła ze sklepiku z masą warzyw i owoców morza i ma za mało czasu, aby przygotować obiad.
Na prośbę Rhyme’a kupiła również lód. Przypomniał sobie, co Berger mówił o cieple panującym w worku. Otworzyła butelkę courvoisiera, nalała do swojej szklaneczki i do tej Rhyme’a. W jego ustach umieściła słomkę.
– Gdzie jest Thom? – zapytał.
– Wyszedł.
– Wie?
– Tak.
Popijali koniak małymi łykami.
– Chcesz, żebym coś przekazała twojej żonie?
Chwilę zastanawiał się, myśląc: Mieliśmy lata na rozmowy, na podzielenie się tajemnicami, na opowiedzenie o swoich pragnieniach, żalach, pretensjach. Jak ten czas zmarnowaliśmy. Zna Amelię Sachs zaledwie od trzech dni, a odsłonili się przed sobą bardziej niż on i Blaine w ciągu prawie dziesięciu lat.
– Nie – odparł. – Wysłałem do niej e-mail. – Zachichotał. – To jest doskonały komentarz do naszych czasów.
Więcej koniaku. Smak na jego podniebieniu rozpłynął się, stał się słabszy.
Sachs pochyliła się nad łóżkiem i stuknęła w jego szklankę.
– Mam trochę pieniędzy – zaczął Rhyme. – Większość zostawię Blaine i Thomowi. Ja…
Uciszyła go, całując w czoło i kręcąc głową.
Rozległ się cichy odgłos wydawany przez małe tabletki Seconalu, które Sachs wysypała na dłoń.
Rhyme mimowolnie pomyślał o odczynniku Dilliego-Koppanyiego. Na badaną substancję działa się najpierw jednoprocentowym roztworem octanu kobaltu w metanolu, a następnie pięcioprocentowym roztworem izopropyloaminy w tym samym rozpuszczalniku. W razie obecności barbituranów w próbce pojawia się piękne fioletowoniebieskie zabarwienie.
– Co trzeba zrobić? – spytała, przypatrując się tabletkom. – Nie wiem.
– Rozpuść je w alkoholu – podsunął.
Wrzuciła je do szklanki. Rozpuściły się błyskawicznie.
Jakie one są nietrwałe! Jak sny, które wywołują.
Wymieszała zawartość szklanki słomką. Spojrzał na jej pokaleczone palce, ale się nie zasmucił. To była jego noc i była to noc radości.
Lincoln Rhyme nagle przypomniał sobie swoje dzieciństwo w podmiejskim osiedlu w Illinois. Nie chciał pić mleka i aby go do tego zachęcić, matka kupiła słomki z substancjami smakowymi w środku. Truskawki, czekolada. To był wspaniały wynalazek, pomyślał. Od tej pory z niecierpliwością czekał na wieczorną szklankę mleka.
Sachs podała mu słomkę, którą chwycił w usta. Położyła rękę na jego ramieniu.
Jasność czy ciemność, muzykę czy ciszę, marzenia czy nicość? Co znajdzie?
Zaczął popijać małymi łykami. Smak mikstury nie różnił się zbytnio od smaku czystego koniaku. Była chyba bardziej gorzka. Była…
Z dołu doszedł odgłos walenia w drzwi. Wydawało się, że rękami i nogami. Rozległy się też krzyki.
Oderwał usta od słomki, wzrok skierował w stronę ciemnego korytarza.