— Zrozumiałem. Tak. No pewnie — potwierdził Rincewind. W ciemnym kąciku pudełka zdołał dostrzec sztalugi i maleńkie, nie zasłane łóżko. Miał nadzieję, że mu się przywidziało.
— To sobie zapamiętaj — burknął chochlik i trzasnął drzwiami. Rincewind miał wrażenie, że słyszy gniewne pomruki i zgrzyt przesuwanego po podłodze krzesła.
— Dwukwiat… — zaczął, podnosząc głowę.
Dwukwiat zniknął. Rincewind wpatrywał się w tłum, a uczucie grozy pełzło mu wolno wzdłuż kręgosłupa. I wtedy ktoś klepnął go lekko w kark.
— Odwróć się powoli — zabrzmiał głos niby czarny jedwab. — Albo pocałuj swoje nerki na pożegnanie.
Tłum patrzył zaciekawiony. Dzień rozwijał się pomyślnie.
Rincewind odwrócił się wolno, czując, jak ostrze miecza drapie mu żebra. Na drugim końcu klingi rozpoznał Strena Withela, złodzieja, okrutnego szermierza i zawiedzionego pretendenta do tytułu najgorszego człowieka na świecie.
— Hej — powiedział słabym głosem. Kilka sążni dalej zauważył parę niemiłych ludzi, którzy podnieśli wieko Bagażu i podnieceni wskazywali sobie worki złota. Withel uśmiechnął się, przez co jego poznaczona bliznami twarz stała się jeszcze bardziej nieprzyjemna.
— Znam cię — oznajmił. — Rynsztokowy mag. A co to jest? Rincewind dostrzegł, że wieko Bagażu dygoce lekko, choć wcale nie ma wiatru. A on wciąż trzymał obrazkowe pudełko.
— To? Robi obrazki — wyjaśnił pogodnie. — Uśmiechaj się tak jak teraz, dobrze?
Cofnął się szybko i wskazał na pudełko. Withel wahał się przez chwilę.
— Co? — spytał.
— Tak dobrze. Wytrzymaj jeszcze trochę… — rzucił Rincewind.
Złodziej znieruchomiał, potem warknął i zamachnął się mieczem.
Rozległ się trzask i duet przeraźliwych wrzasków. Rincewind nie obejrzał się w obawie, że może zobaczyć rzeczy straszne. Zanim Withel znowu na niego spojrzał, był już po drugiej stronie placu i ciągle przyśpieszał.
Albatros powoli opadał zataczając szerokie kręgi. Zakończył lot pozbawionym godności trzepotaniem piór i ciężkim uderzeniem, lądując na platformie ptaszarni patrycjusza.
Dozorca ptaków drzemał w słońcu, nie oczekując długodystansowego przekazu tak prędko po porannej poczcie. Zerwał się na równe nogi.
Po kilku chwilach biegł już przez korytarze pałacu. Niósł kapsułę z listem i ssał na grzbiecie dłoni brzydką ranę od dzioba — skutek nieuwagi wywołanej zaskoczeniem.
Rincewind pędził aleją, nie zwracając uwagi na dochodzące z obrazkowego pudełka gniewne krzyki. Przeskoczył mur, a jego wystrzępiony płaszcz powiewał wokół jak pióra przerażonej kawki. Wylądował na dziedzińcu sklepu z dywanami, roztrącił towar i klientów, wykrzykując przeprosiny zanurkował do tylnego wyjścia, przemknął przez kolejną aleję i zahamował ryzykownie na moment przed bezmyślnym skokiem w nurt Ankh.
Podobno niektóre mistyczne rzeki potrafią jedną kroplą swej wody odebrać życie. Ankh mogłaby być jedną z nich, zwłaszcza gdy przeprowadziła już swe mętne wody przez podwójne miasto.
W dalekich okrzykach gniewu zabrzmiała piskliwa nuta przerażenia. Rincewind rozejrzał się gorączkowo w poszukiwaniu łodzi albo jakichś nierówności w stromym murze po obu stronach ulicy.
Znalazł się w pułapce.
Zaklęcie wezbrało nieproszone w jego umyśle. Błędem chyba byłoby stwierdzenie, że się go nauczył. To ono się go nauczyło. Zdarzenie to doprowadziło do wydalenia Rincewinda z Niewidocznego Uniwersytetu, bowiem dla zakładu ośmielił się zajrzeć do jedynego istniejącego egzemplarza Octavo, osobistej księgi zaklęć Stwórcy. Skorzystał z tego, że uniwersytecki bibliotekarz był wtedy zajęty czymś innym. Zaklęcie wyskoczyło ze strony i natychmiast wkopało się głęboko w umysł Rincewinda, skąd nie zdołały go wywabić nawet połączone wysiłki całego Wydziału Medycyny. Które dokładnie to było zaklęcie, także nie zdołano ustalić. Jedynie tyle, że należało do ośmiu podstawowych zaklęć, w zawikłany sposób wplecionych w samą osnowę czasu i przestrzeni.
Od tamtego dnia przy każdej okazji, gdy Rincewind czuł się szczególnie przegrany albo zagrożony, Zaklęcie objawiało niepokojącą aktywność i próbowało zostać wypowiedziane.
Rincewind przygryzł wargi, ale pierwsza sylaba przecisnęła się kącikiem ust. Mimowolnie wzniósł rękę i strzelił oktarynowymi iskrami. Wokół wirowała magiczna energia…
Bagaż wypadł zza rogu, a setki jego kolan poruszały się rytmicznie jak tłoki.
Rincewind rozdziawił szeroko usta. Zaklęcie zamarło nie wypowiedziane.
Kufrowi w najmniejszym stopniu nie przeszkadzał narzucony łobuzersko ozdobny dywan ani też złodziej wiszący za ramię u wieka. Był, w całkiem dosłownym tego słowa znaczeniu, martwym ciężarem. Dalej spod wieka wystawały resztki dwóch nie wiadomo czyich palców.
Bagaż zahamował kilka stóp przed magiem i po chwili wahania wciągnął nogi. Nie miał oczu, jednak Rincewind mógłby przysiąc, że mu się przygląda. Wyczekująco.
— Sio — odezwał się słabym głosem. Bagaż nie zareagował. Uchylił tylko wieko, wypuszczając martwego złodzieja.
Rincewind przypomniał sobie złoto. Można chyba założyć, że kufer musi do kogoś należeć. Czyżby pod nieobecność Dwukwiata jego właśnie uznał za swego pana?
Zbliżał się odpływ i w żółtym blasku popołudniowego słońca Rincewind widział odpadki spływające z prądem ku oddalonej o niecałe pięćdziesiąt sążni Rzecznej Bramie. W jednej chwili pozwolił przyłączyć się do nich martwemu złodziejowi. Nawet gdyby później ktoś go wyłowił, nie wywoła tym sensacji. A rekiny u ujścia były przyzwyczajone do solidnych i regularnych posiłków. Spoglądał za odpływającymi zwłokami i rozważał następne posunięcie. Bagaż prawdopodobnie nie tonie. Wystarczy poczekać do zmierzchu i wyruszyć na fali odpływu. W dole rzeki znajdzie wiele opustoszałych zatoczek, gdzie dobrnie do brzegu. A potem… Jeśli patrycjusz naprawdę rozesłał wieści, to zmiana ubrania i golenie rozwiążą ten problem. Zresztą istniały przecież inne kraje, a on miał zdolności językowe. Kiedy już dotrze do Chimery, Gonimu czy Ecaponu, nawet tuzin armii nie ściągnie go z powrotem. A wtedy… bogactwo, komfort, bezpieczeństwo…
Istniała, naturalnie, kwestia Dwukwiata. Rincewind pozwolił sobie na moment żalu.
— Mogło być gorzej — mruknął na pożegnanie. — To mogłem być ja…
Dopiero kiedy spróbował się ruszyć, zauważył, że zaczepił o jakąś przeszkodę.
Odwrócił głowę. Brzeg płaszcza tkwił pochwycony mocno wiekiem Bagażu.
— Witaj, Gorphalu — rzucił uprzejmie patrycjusz. — Wejdź, proszę. Usiądź. Czy zdołam cię namówić na rozgwiazdę w cukrze?
— Jestem na twoje rozkazy, panie — odparł spokojnie starzec. — Z wyjątkiem tych, które dotyczą konserwowanych szkarłupni.
Patrycjusz wzruszył ramionami i wskazał leżący na stole zwój.
— Przeczytaj to.
Gorphal rozwinął pergamin. Lekko uniósł brew, poznając znajome ideogramy Złotego Imperium. Przeczytał w milczeniu, po czyni odwrócił zwój i starannie zbadał pieczęć.
— Cieszysz się sławą znawcy Imperium — stwierdził patrycjusz. — Czy możesz wyjaśnić tę sprawę?
— Wiedza o Imperium nie polega na dostrzeganiu pewnych wydarzeń, a raczej na studiach pewnego sposobu myślenia — wyjaśnił stary dyplomata. — Wiadomość jest interesująca, przyznaję, lecz nie zaskakująca.