Выбрать главу

Ymor zmiął kartkę i cisnął ją do kąta.

— Sądzę, Withel, że niedługo zajrzymy pod „Rozbity Bęben”. Może spróbujemy też owego piwa, któremu twoi ludzie nie potrafią się oprzeć.

Withel nie odpowiedział. Pełnienie funkcji prawej ręki Ymora przypominało chłostanie na śmierć perfumowanymi sznurowadłami.

* * *

W podwójnym mieście Ankh-Morpork, najwspanialszym ze wszystkich miast wokół Okrągłego Morza, działały liczne gangi, złodziejskie gildie, syndykaty i tym podobne organizacje. Był to jeden z głównych powodów jego bogactwa. Większa część ubogich obywateli z opacznego brzegu rzeki, zamieszkujących labirynt uliczek Morpork, powiększała swe skromne dochody świadcząc drobne usługi dla tego czy owego ze współzawodniczących gangów. Toteż zanim Hugh i Dwukwiat wkroczyli na dziedziniec „Rozbitego Bębna”, przywódcy owych gangów wiedzieli już, że do miasta przybył ktoś, kto zapewne posiada wielkie skarby. Niektóre raporty od co bardziej spostrzegawczych szpiegów donosiły o takich szczegółach jak książka podpowiadająca obcemu, co ma mówić, czy kufer, który sam chodził. Te informacje odrzucano natychmiast. Żaden czarownik zdolny do takiej magii nie zjawił się nigdy w promieniu mili od doków Morpork.

Wciąż trwała pora, gdy większość mieszkańców właśnie wstała albo wybierała się do łóżek. Dlatego niewielu tylko klientów „Rozbitego Bębna” widziało, jak Dwukwiat zstępuje schodami do głównej sali. Kiedy za nim pojawił się Bagaż i pewnym krokiem zbiegł po stopniach, klienci przy drewnianych stołach jak jeden mąż spojrzeli podejrzliwie w swoje kufle.

Grubas robił właśnie awanturę małemu trollowi, który sprzątał za barem.

— Co to jest, do diabła? — zawołał, kiedy cała trójka przedefilowała obok niego.

— Lepiej nic nie mów — syknął Hugh. Dwukwiat kartkował już swoją książkę.

— Co on robi? — Grubas wziął się pod boki.

— Ta książka mówi mu, co powiedzieć — mruknął Hugh. — Wiem, że brzmi to śmiesznie.

— Jak książka może powiedzieć człowiekowi, co mówić?

— Pragnę noclegu, pokoju, kwatery, zakwaterowania, pełne wyżywienie, czy pokoje są czyste, pokój z widokiem, jaka jest opłata za jedną noc? — wyrzucił jednym tchem Dwukwiat.

Grubas spojrzał na Hugha. Żebrak wzruszył ramionami.

— Ma mnóstwo pieniędzy — wyjaśnił.

— W takim razie powiedz mu, że trzy miedziaki. A to Coś musi zostać w stajni.

— ? — zapytał obcy. Grubas wystawił trzy tłuste, czerwone paluchy, a twarz przybysza rozsłoneczniła się nagle wyrazem zrozumienia. Sięgnął do sakiewki i położył na dłoni oberżysty trzy duże, złote monety.

Grubas przyglądał się im z uwagą. Przedstawiały mniej więcej czterokrotną wartość całego „Rozbitego Bębna” łącznie z obsługą. Spojrzał na Hugha. Z tej strony nie mógł oczekiwać pomocy. Spojrzał na obcego. Przełknął ślinę.

— No tak — oświadczył nienaturalnie wysokim głosem. — Oczywiście, dojdą jeszcze posiłki. Hm… Zrozumiałeś? Jeść. Jedzenie. Tak?

Wykonał wymowny gest.

— Jeszcze? — powtórzył niski człowieczek.

— Tak. — Grubas zaczynał się pocić. — Lepiej zajrzyj do tej swojej książeczki.

Przybysz otworzył książkę i przesunął palcem po stronie.

Grubas, który w pewnym sensie umiał czytać, zajrzał od góry. To, co zobaczył, nie miało sensu.

— Jeeeść — powiedział obcy. — Tak. Kotlet siekany, sztuka mięsa, gulasz, ragout, potrawka, mielony, zrazy, suflet, pączki, krem migdałowy, sorbet, owsianka, kiełbasa, nie mieć kiełbasy, fasola, bez fasoli, słodycze, galaretka, dżem. Podroby. — Uśmiechnął się promiennie.

— Wszystko na raz? — upewnił się słabym głosem oberżysta.

— On tylko tak mówi — wyjaśnił Hugh. — Nie pytaj mnie dlaczego. Mówi i już.

Wszystkie oczy w sali wpatrywały się w przybysza — z wyjątkiem oczu maga Rincewinda, który siedział w kącie i ściskał kufel z bardzo małym jasnym.

On patrzył na Bagaż.

Popatrzmy na Rincewinda.

Spójrzmy na niego: chudy jak większość magów, odziany w ciemnoczerwoną szatę, na której zmatowiałymi cekinami wyszyto kilka mistycznych symboli. Można by wziąć go za prostego ucznia, który uciekł od mistrza z powodu nieposłuszeństwa, nudy, strachu czy też ukrytego zamiłowania do heteroseksualizmu. Jednak na szyi nosił na łańcuchu brązowy ośmiokąt, przynależny alumnom Niewidocznego Uniwersytetu, wyższej szkoły magii, której czasoprzestrzennie transcendentne miasteczko akademickie nigdy nie znajduje się dokładnie ani Tutaj, ani Tam. Absolwentów czekała zwykle kariera co najmniej czarnoksiężnika, lecz Rincewind — w rezultacie nieszczęśliwego wypadku — opuścił uczelnię znając tylko jedno zaklęcie, więc zarabiał na życie wykorzystując swe wrodzone zdolności językowe. Z zasady unikał pracy, ale posiadał spryt, dzięki któremu przywodził na myśl błyskotliwego szczura. I na pierwszy rzut oka potrafił rozpoznać drewno myślącej gruszy. Teraz właśnie j e zobaczył i nie do końca potrafił uwierzyć własnym zmysłom.

Arcymag, poświęcając wiele wysiłku i czasu, mógł czasem zdobyć laskę z gałęzi myślącej gruszy, rosnącej jedynie w miejscach, gdzie trwała pradawna magia. Na całym obszarze nad Okrągłym Morzem istniały najwyżej dwie takie laski. Wielki kufer z takiego drewna… Rincewind liczył przez chwilę. Doszedł do wniosku, że gdyby nawet kufer pełen był gwiezdnych opali i prętów auricholatum, zawartość nie byłaby warta nawet dziesiątej części ceny opakowania. Żyła zaczęła pulsować na skroni maga.

Wstał i zbliżył się do zajętej rozmową trójki.

— Czy mógłbym w czymś pomóc? — zaproponował.

— Spływaj stąd, Rincewind — warknął Grubas.

— Pomyślałem tylko, że dobrze byłoby zwrócić się do tego dżentelmena w jego ojczystej mowie — wyjaśnił uprzejmie mag.

— Sam doskonale sobie radzi — oświadczył oberżysta, ale cofnął się o krok.

Rincewind uśmiechnął się grzecznie do obcego i rzucił parę słów po chimerańsku. Szczycił się płynną znajomością tego języka, lecz przybysz zrobił tylko zdziwioną minę.

— Nic z tego — wtrącił pewnym głosem Hugh. — To ta książka, rozumiesz? Mówi mu, co powiedzieć. Magia.

Rincewind przeszedł na szlachetny borograviański, potem na vanglemesht, sumtri, a nawet czarny oroogu, język bez rzeczowników i z jednym tylko przymiotnikiem, w dodatku nieprzyzwoitym. Każda próba spotykała się z uprzejmym brakiem zrozumienia. W rozpaczy spróbował pogańskiego trob i twarz małego człowieczka rozjaśniła się uśmiechem zachwytu.

— Nareszcie! — zawołał. — Szlachetny panie! To zadziwiające!

(W trob ostatnie słowo oznaczało dokładnie „rzecz, która może się zdarzyć raz tylko w okresie używalności kanoe wydłubanego pilnie toporem i wypalonego starannie z najwyższego spośród diamentowych drzew rosnących w słynnym diamentowym lesie

w dolnych partiach zboczy Góry Ayawaya, będącej według legendy siedzibą bogów ognia”).

— Co to znaczy? — spytał podejrzliwie Grubas.

— Co powiedział oberżysta? — spytał mały człowieczek. Rincewind przełknął ślinę.

— Grubas — rzucił. — Dwa kufle twojego najlepszego piwa, jeśli łaska.

— Rozumiesz go?

— Oczywiście.

— Powiedz mu… powiedz, że witamy go serdecznie. Powiedz, że śniadanie kosztuje… no… jedną sztukę złota. — Przez moment twarz Grubasa wyglądała, jakby pod nią toczyła się zażarta walka. Wreszcie, w porywie wielkoduszności dodał: — Dołożę też twoje.