— Przybyszu — rzekł spokojnie Rincewind. — Jeśli się tu zatrzymasz, do wieczora zostaniesz otruty albo zadźgany nożem. Ale nie przestawaj się uśmiechać, bo inaczej mnie to spotka.
— Och, daj spokój. — Obcy rozejrzał się dookoła. — To piękny lokal. Prawdziwa morporkiańska tawerna. Tyle o nich słyszałem… Jakie ciekawe belkowania. I całkiem rozsądne ceny.
Rincewind spojrzał wokół siebie na wypadek, gdyby jakiś wyciek czarów z Dzielnicy Magów za rzeką przeniósł ich nagle w zupełnie inne miejsce. Ale nie — wciąż byli pod „Rozbitym Bębnem”, wśród ścian czarnych od dymu, z podłogą zasypaną kompostem starej trzciny i bezimiennych robaków, z kwaśnym piwem nie tyle kupowanym, ile wypożyczanym na chwilę. Próbował dopasować jakiś obraz do słowa „ciekawe”, a raczej jego najbliższego trobińskiego odpowiednika, który oznaczał „przyjemną odmienność konstrukcji spotykaną w koralowych chatkach gąbkożernych pigmejów z półwyspu Orohai”.
Umysł Rincewinda osłabł z wysiłku. Gość mówił dalej:
— Nazywam się Dwukwiat.
Wyciągnął rękę. Trzej jego rozmówcy pochylili się instynktownie, by sprawdzić, czy trzyma w niej monetę.
— Miło mi cię poznać — odparł Rincewind. — Jestem Rincewind. Posłuchaj, ja wcale nie żartowałem. To niebezpieczne miejsce.
— Doskonale. Właśnie czegoś takiego szukałem.
— Słucham?
— Co to za ciecz w kuflach?
— To? Piwo. Dziękuję, Grubas. Tak, piwo. Wiesz przecież. Piwo.
— Aha. Popularny napój. Jak sądzisz, czy mała sztuka złota będzie wystarczającą zapłatą? Nie chciałbym nikogo urazić. Złoto było już w połowie drogi z sakiewki.
— Arghh — wychrypiał Rincewind. — To znaczy nie, nikogo to nie urazi.
— Świetnie. Mówiłeś, że to niebezpieczne miejsce. Odwiedzane, chciałeś zapewne powiedzieć, przez bohaterów i poszukiwaczy przygód?
Rincewind zastanowił się.
— Tak? — rzucił niepewnie.
— Doskonale. Chciałbym ich poznać. Mag uznał, że zrozumiał.
— Przyjechałeś szukać najemników (wojowników walczących dla szczepu posiadającego najwięcej mlecznych orzechów)?
— Ależ nie. Po prostu chcę ich poznać. A kiedy wrócę do domu, będę mógł o tym opowiedzieć.
Rincewind pomyślał, że spotkanie z niemal każdym z klientów „Rozbitego Bębna” oznaczałoby, że Dwukwiat nigdy już nie wróci do domu. Chyba że mieszkał w dole rzeki i akurat przepłynąłby obok.
— Gdzie jest twój dom? — zapytał. Zauważył, że Grubas wyśliznął się na zaplecze, a zza sąsiedniego stołu Hugh obserwuje ich podejrzliwie.
— Słyszałeś kiedy o mieście Bes Pelargic?
— Wiesz, byłem w Trob. Ale przejeżdżałem tylko, rozumiesz…
— Ależ to wcale nie w Trob. Znam ten język, ponieważ w naszych portach spotyka się wielu żeglarzy z beTrobi. Bes Pelargic to główny port morski Imperium Agatejskiego.
— Obawiam się, że o nim nie słyszałem. Dwukwiat uniósł brwi.
— Nie? Jest całkiem spore. Płyniesz obrotowo od Brunatnych Wysp mniej więcej przez tydzień i już jesteś na miejscu. Dobrze się czujesz?
Poderwał się, podbiegł i klepnął maga w plecy. Rincewind krztusił się piwem.
Kontynent Przeciwwagi!
Trzy ulice dalej pewien człowiek wrzucił monetę do miseczki z kwasem ł zamieszał delikatnie. Grubas czekał niecierpliwie. Odczuwał niepokój w tym pomieszczeniu pełnym cuchnących kadzi i bulgoczących dzbanów, o ścianach zastawionych półkami, na których mroczne kształty przywodziły na myśl czaszki i wypchane nieprawdopodobieństwa.
— I co? — zapytał.
— Takich badań nie można przyspieszyć — odparł z irytacją stary alchemik. — Oznaczanie próby musi potrwać. Oho. — Stuknął w miseczkę, gdzie monetę otaczał teraz zielony wir. Na skrawku pergaminu przeprowadził jakieś obliczenia.
— Bardzo ciekawe — orzekł.
— Jest prawdziwy? Starzec ściągnął wargi.
— To zależy, jak rozumiesz ten termin — odparł. — Jeśli miałeś na myśli: czy ten pieniądz jest taki sam, jak — powiedzmy — moneta pięćdziesięciodolarowa, odpowiedź brzmi: nie.
— Wiedziałem! — wrzasnął oberżysta i ruszył do drzwi.
— Nie jestem pewien, czy wyrażam się dostatecznie jasno — rzucił za nim alchemik.
Grubas obejrzał się gniewnie.
— Co to ma znaczyć?
— Widzisz, przez wieki, przy takich czy innych okazjach, kruszec naszych monet został nieco zanieczyszczony. Zawartość złota przeciętnie sięga ledwie czterech części na dwanaście. Reszta to srebro, miedź…
— I co z tego?
— Powiedziałem, że ta moneta różni się od naszych. To czyste złoto.
Kiedy Grubas biegiem opuścił pracownię, alchemik przez chwilę wpatrywał się w sufit. Potem wyjął maleńki skrawek cienkiego pergaminu, wśród śmieci na blacie wyszukał pióro i wypisał bardzo krótką wiadomość. Następnie przeszedł do klatek, gdzie trzymał białe gołębice, czarne koguty i inne laboratoryjne zwierzęta. Wyjął szczura o lśniącym futrze, wsunął zwinięty pergamin do kapsułki umocowanej przy tylnej nodze gryzonia i szybko wypuścił zwierzę.
Szczur przez chwilę obwąchiwał podłogę, po czym zniknął w ściennej dziurze.
Mniej więcej w tym samym czasie wróżka, mieszkająca przy sąsiedniej ulicy i nieodnosząca do tej pory większych sukcesów, spojrzała przypadkiem w swoją kryształową kulę. Krzyknęła cicho i w ciągu godziny sprzedała całą swoją biżuterię, zestaw magicznych sprzętów, większość odzieży i prawie wszystkie przedmioty, których nie dało się wygodnie przewieźć na najszybszym koniu, jakiego zdołała kupić. Później, kiedy jej dom rozpadł się w płomieniach, ona sama zginęła pod nagłą lawiną w Górach Morpork. Fakt ten dowodzi, że Śmierć także ma poczucie humoru.
Również w tej samej mniej więcej chwili, gdy szczur pocztowy znikał w labiryncie nor pod miastem, podążając posłusznie za głosem pradawnego instynktu, patrycjusz Ankh-Morpork sięgnął po listy dostarczone rankiem przez albatrosa. Raz jeszcze spojrzał w zamyśleniu na pierwszy z nich i przywołał naczelnika szpiegów.
A pod „Rozbitym Bębnem” Rincewind z otwartymi ustami słuchał opowieści Dwukwiata.
— I postanowiłem sam to wszystko obejrzeć — mówił człowieczek. — Kosztowało mnie to oszczędności ośmiu lat, ale nie żałuję ani jednego pół rhinu. Rozumiesz, przybyłem tutaj. Do Ankh-Morpork. Sławionego w pieśniach i opowieściach. Po tych ulicach stąpał Heric Białozbrojny, Hrun Barbarzyńca, Bravd Osianin i Łasica… Wszystko wygląda właśnie tak, jak sobie wyobrażałem. Twarz Rincewinda była maską fascynacji i grozy.
— Nie mogłem już wytrzymać w Bes Pelargic — ciągnął pogodnie Dwukwiat. — Cały dzień siedzieć za biurkiem, sumować kolumny liczb i marzyć tylko o emeryturze… gdzie tu miejsce na przygodę? Dwukwiat, powiedziałem sobie, teraz albo nigdy. Wcale nie musisz słuchać opowieści. Możesz tam jechać. Pora skończyć z włóczeniem się po nabrzeżach i wysłuchiwaniem marynarskich bajek. Spisałem więc książkę rozmówek i wykupiłem miejsce na najbliższym statku do Brunatnych Wysp.
— Bez żadnej ochrony? — mruknął Rincewind.
— Bez. Po co? Nie mam niczego, co warto by ukraść. Rincewind chrząknął.
— Masz, ten… no… złoto.
— Ledwie dwa tysiące rhinu. Z trudem można za to przeżyć miesiąc czy dwa. To znaczy w domu. Tutaj pewnie wystarczą na trochę dłużej.