— Czy rhinu to te duże złote monety?
— Tak. — Dwukwiat spojrzał na maga niespokojnie ponad dziwacznymi szkłami do patrzenia. — Jak sądzisz, czy dwa tysiące wystarczą?
— Arghh — wychrypiał Rincewind. — To znaczy, owszem, wystarczą.
— To dobrze.
— Hm. Czy wszyscy w Imperium Agatejskim są bogaci jak ty?
— Ja? Bogaty? Na miłość bogów, skąd ci to przyszło do głowy? — zawołał Dwukwiat. — Jestem tylko skromnym urzędnikiem. Myślisz, że za dużo zapłaciłem oberżyście? — dodał.
— No… Zgodziłby się chyba na mniej — przyznał Rincewind.
— Rozumiem. Następnym razem będę wiedział. Widzę, że sporo jeszcze muszę się nauczyć. Mam pewien pomysł, Rincewind. Zgodziłbyś się zatrudnić u mnie jako, czyja wiem, może określenie „przewodnik” najlepiej oddaje sytuację? Mógłbym sobie pozwolić na płacenie ci jednego rhinu dziennie.
Rincewind otworzył usta, ale słowa zawisły w krtani, nie chcąc wychodzić” na świat, który raptownie tonął w szaleństwie.
Dwukwiat zaczerwienił się.
— Obraziłem cię — stwierdził. — To impertynenckie żądanie wobec takiego jak ty profesjonalisty. Bez wątpienia masz wiele spraw, do których chcesz powrócić… z pewnością jakieś magiczne dzieła…
— Nie — wyszeptał Rincewind. — Nie w tej chwili. Rhinu dziennie, powiadasz? Jeden dziennie? Każdego dnia?
— Sądzę, że w tych okolicznościach powinienem zaproponować półtora rhinu dziennie. Plus wszelkie koszta, naturalnie. Mag zadumał się z godnością.
— To odpowiednia kwota — stwierdził. — Doskonale.
Dwukwiat sięgnął do sakiewki, wyjął duży złoty przedmiot, spojrzał na niego i wsunął z powrotem. Rincewind nie zdążył przyjrzeć się dokładnie.
— Powinienem chyba trochę odpocząć — oświadczył turysta. — To był długi rejs. Gdybyś zjawił się koło południa, poszlibyśmy obejrzeć miasto.
— Naturalnie.
— Zechciej więc poprosić oberżystę, by zaprowadził mnie do pokoju.
Rincewind spełnił żądanie. Po chwili obserwował, jak zdenerwowany Grubas, który wybiegł pędem z jakiejś komórki na zapleczu, prowadzi gościa po schodach. Bagaż poderwał się natychmiast i truchtem ruszył za nimi.
Mag spojrzał na sześć dużych monet spoczywających na jego dłoni. Dwukwiat nalegał, by przyjął należność za cztery dni z góry.
Hugh skinął głową i uśmiechnął się zachęcająco. Rincewind odpowiedział niechętnym grymasem.
Na studiach czarnoksięskich Rincewind nigdy nie zbierał wysokich ocen z prekognicji, lecz teraz w mózgu zaczęły pulsować dawno nieużywane obwody. Widział przyszłość jak wymalowaną jaskrawymi farbami na gałkach ocznych. Coś zamrowiło go między łopatkami. Rozsądnym posunięciem — wiedział to dobrze — byłby zakup konia. Szybkiego i drogiego konia. Rincewind nie znał żadnego handlarza dostatecznie bogatego, by wydał mu resztę z prawie całej uncji złota.
Pozostałe pięć monet pomogłoby otworzyć jakąś niewielką praktykę w bezpiecznej odległości, powiedzmy, dwieście mil stąd. To by było rozsądne.
Ale co spotka Dwukwiata, zupełnie samego w mieście, gdzie nawet karaluchy bezbłędnie wyczuwają złoto? Musiałby być naprawdę bez serca, żeby go tak zostawić.
Patrycjusz Ankh-Morpork uśmiechnął się samymi wargami.
— Osiowa Brama, powiadasz? — mruknął. Kapitan straży zasalutował sprężyście.
— Tak, panie. Musieliśmy zastrzelić konia, żeby go zatrzymać.
— A to, stosunkowo prostą drogą, doprowadziło go tutaj. — Patrycjusz spojrzał na Rincewinda. — Co masz do powiedzenia na swoją obronę?
Plotka głosiła, że całe skrzydło patrycjuszowskiego pałacu zajmowali pisarze, którzy całe dnie spędzali na zestawianiu i aktualizowaniu informacji dostarczanych przez wspaniale zorganizowaną sieć szpiegowską władcy. Rincewind nie wątpił w to ani przez chwilę. Rzucił okiem na balkon biegnący wzdłuż całej ściany komnaty. Gwałtowny bieg, zwinny skok… nagły grad bełtów z kusz. Zadrżał.
Patrycjusz oparł swe podbródki na upierścienionej dłoni i obrzucił maga spojrzeniem oczu małych i twardych jak paciorki.
— Zastanówmy się — powiedział. — Złamanie przyrzeczenia, kradzież konia, wprowadzanie do obiegu fałszywych monet… tak, trafisz chyba na Arenę, Rincewind.
Tego już było za wiele.
— Nie ukradłem tego konia! Uczciwie go kupiłem!
— Ale za fałszywe pieniądze. Formalnie rzecz biorąc to kradzież, sam rozumiesz.
— Przecież te rhinu to lite złoto!
— Rhinu? — Patrycjusz przewrócił w swych grubych palcach jedną z monet. — Tak się nazywają? Interesujące. Ale, jak sam zauważyłeś, niezbyt przypominają nasze dolary…
— Oczywiście, że nie są…
— Aha! Więc przyznajesz się?
Rincewind otworzył usta, by przemówić, zastanowił się jednak i zrezygnował.
— No właśnie. A na dodatek mamy jeszcze obrazę moralności związaną z tchórzliwym porzuceniem gościa w naszym kraju. Wstyd, Rincewind.
Patrycjusz lekko skinął dłonią. Strażnicy odstąpili w tył, a ich kapitan przesunął się o kilka kroków na prawo. Rincewind poczuł się nagle bardzo samotny.
Mówi się, że kiedy ma umrzeć mag, przybywa po niego sam Śmierć (zamiast — jak to zwykle czyni — wydelegować któregoś ze swych podwładnych, na przykład Zarazę czy Głód). Rincewind rozejrzał się nerwowo, szukając wysokiej postaci w czerni (magowie, nawet nieudani, oprócz czopków i pręcików mają na siatkówce maleńkie ośmiokąty, pozwalające im widzieć oktarynę, podstawowy kolor, którego wszystkie inne są jedynie bladymi cieniami rzucanymi w normalną czterowymiarową przestrzeń. Podobno okaryna jest czymś w rodzaju odblaskowego zielonkawożółte-go fioletu).
Czy to jakiś migotliwy cień w kącie?
— Naturalnie — dodał patrycjusz — mogę okazać łaskę. Cień zniknął. Rincewind podniósł głowę; na jego twarzy malował się wyraz szaleńczej nadziei.
— Tak?
Patrycjusz znowu skinął ręką i strażnicy wyszli. Zostawszy sam na sam z suwerenem bliźniaczych miast, Rincewind zapragnął niemal, by powrócili.
— Podejdź, Rincewindzie — rzucił patrycjusz. Wskazał tacę smakołyków na niskim, onyksowym stoliku obok tronu. — Masz ochotę na kandyzowaną meduzę? Nie?
— Ehm — odpowiedział Rincewind. — Nie.
— Wysłuchaj teraz uważnie tego, co mam do powiedzenia — rzekł przyjaznym tonem patrycjusz. — W przeciwnym razie umrzesz. W interesujący sposób. Powolny. I przestań tak się wiercić. Jesteś
swego rodzaju magiem, wiesz zatem, że żyjemy na świecie mającym kształt dysku. Legenda głosi, że przy dalszej krawędzi istnieje kontynent, który, choć niewielki, dorównuje wagą wszystkim masom lądu na naszym półkolu. A to dlatego, że wedle prastarych baśni zbudowany jest w dużej części ze złota.
Rincewind kiwnął głową. Któż by nie słyszał o Kontynencie Przeciwwagi? Niektórzy żeglarze uwierzyli nawet w te bajki i popłynęli go szukać. Oczywiście, wracali z pustymi rękami albo wcale. Ginęli pewnie w paszczach olbrzymich żółwi, jak twierdzili rozsądniejsi ludzie morza. Ponieważ — to całkiem jasne — Kontynent Przeciwwagi był jedynie mitem.
— On w rzeczy samej istnieje — oświadczył patrycjusz. — I chociaż nie jest zbudowany ze złota, złoto istotnie występuje tam dość powszechnie. Większą część masy tworzą ogromne złoża oktirionu w głębi skorupy lądowej. Jest chyba oczywiste dla umysłu tak przenikliwego jak twój, czemu istnienie Kontynentu Przeciwwagi stanowi straszliwą groźbę dla ludzi żyjących tutaj… — przerwał, dostrzegając rozdziawione usta Rincewinda. Westchnął. — Czyżbyś przypadkiem nie nadążał za tokiem mojego rozumowania?