Выбрать главу

— Arrgh — wykrztusił Rincewind. Przełknął ślinę i oblizał wargi. — To znaczy, nie. To znaczy… no, złoto…

— Rozumiem — rzekł ze słodyczą patrycjusz. — Wydaje ci się może, że byłoby wspaniale wyruszyć na Kontynent Przeciwwagi i wrócić statkiem pełnym złota?

Rincewind miał wrażenie, że zastawiono na niego pułapkę.

— Tak? — zaryzykował.

— A gdyby każdy mieszkaniec wybrzeża Okrągłego Morza miał własną górę złota? Czy to dobry pomysł? Co by się wtedy stało? Zastanów się.

Rincewind zmarszczył czoło. Myślał.

— Wszyscy bylibyśmy bogaci?

Po tej uwadze temperatura wyraźnie opadła. Wywnioskował więc, że odpowiedź nie była poprawna.

— Mogę ci zdradzić, Rincewindzie, że utrzymujemy kontakty z Imperium Agatejskim, jak chce się ono nazywać — mówił dalej patrycjusz. — Choć sporadyczne. Niewiele nas łączy. Nie mamy niczego, na czym by im zależało, a oni niczego, na co moglibyśmy sobie pozwolić. To stare imperium, Rincewindzie. Stare, przebiegłe, okrutne i bardzo, bardzo bogate. Dlatego wymieniamy albatrosową pocztą braterskie pozdrowienia… Dość nieregularnie. Właśnie dzisiaj otrzymałem stamtąd list. Poddany imperatora wpadł na pomysł, by odwiedzić nasze miasto. Jak rozumiem, chce je sobie obejrzeć. Jedynie szaleniec zgodziłby się na trudy rejsu przez Obrotowy Ocean tylko po to, żeby na coś popatrzeć. A jednak… Wylądował dziś rano. Mógł spotkać najwspanialszego z bohaterów, najsprytniejszego złodzieja albo wielkiego mędrca… Spotkał ciebie. Zatrudnił cię jako przewodnika. I będziesz tym przewodnikiem, Rincewindzie. Przewodnikiem tego… oglądacza, tego Dwukwiata. Dopilnujesz, by powrócił do domu z dobrą opinią o naszym skromnym kraju ojczystym. Co ty na to?

— Ehm. Dzięki, panie — odparł żałośnie Rincewind.

— Jeszcze jedna sprawa. Byłoby tragedią, gdyby naszemu małemu gościowi przytrafiło się jakieś nieszczęście. Byłoby wręcz straszne, gdyby na przykład zginął. Straszne dla całej naszej krainy, ponieważ agatejski imperator dba o swoich poddanych i bez trudu mógłby nas unicestwić jednym skinieniem dłoni. Jednym skinieniem! A z całą pewnością byłoby to straszne dla ciebie, Rincewindzie, ponieważ przez tygodnie pozostałe do przybycia potężnej floty najemników niektórzy z moich sług zajmowaliby się twoją osobą. W nadziei, że gniew żądnych zemsty kapitanów przygaśnie nieco na widok twego wciąż żyjącego ciała. Istnieją zaklęcia nie pozwalające życiu ulecieć, choćby ciało wielkiego doznało uszczerbku, i… Widzę z twojej twarzy, że zaczynasz pojmować.

— Arrgh.

— Przepraszam, nie zrozumiałem.

— Tak, panie. Ja, tego… zadbam, to znaczy, dołożę wszelkich starań, to znaczy, no, będę na niego uważał i dopilnuję, żeby nie spotkała go żadna krzywda.

A potem zacznę żonglować śnieżkami w piekle, dodał z goryczą w zaciszu własnej czaszki.

— Wspaniale. Jak słyszałem, jesteście już z Dwukwiatem w jak najlepszych stosunkach. Doskonały początek. Kiedy bezpiecznie powróci do ojczyzny, przekonasz się, że nie jestem niewdzięcznikiem. Pewnie nawet uchylę ciążące na tobie oskarżenia. Dziękuję ci, Rincewindzie. Możesz odejść.

Rincewind postanowił nie prosić o zwrot pozostałych pięciu rhinu. Wycofał się ostrożnie.

— Ach, jeszcze coś — rzucił patrycjusz, gdy mag chwytał już za klamkę.

— Słucham, panie. — Serce Rincewinda zamarło.

— Jestem przekonany, że nawet nie marzysz o porzuceniu tych obowiązków i ucieczce z miasta. Według mojej oceny, jesteś typowym mieszczuchem. Mimo to możesz być pewien, że przed wieczorem władcy innych miast zostaną powiadomieni o naszej umowie.

— Gwarantuję ci, panie, że myśl taka nawet nie postała mi w głowie.

— Doprawdy? Zatem na twoim miejscu zaskarżyłbym własną gębę o oszczerstwo.

* * *

Rincewind pędem dotarł pod „Rozbity Bęben” i zderzył się z człowiekiem, który szybko i tyłem wychodził przez drzwi. Pośpiech obcego tłumaczyła w pewnym stopniu włócznia w jego piersi. Zacharczał głośno i padł martwy u stóp maga.

Rincewind wsunął głowę za framugę i natychmiast odskoczył, gdy ciężki topór przemknął obok niego niczym kuropatwa.

Drugi, ostrożniejszy rzut oka powiedział mu, że był to pewnie przypadek. W mrocznym wnętrzu „Rozbitego Bębna” kłębili się walczący, spora ich część — co potwierdziło trzecie, dłuższe spojrzenie — w kawałkach. Rincewind uchylił się, gdy ciśnięte na ślepo krzesło przepłynęło obok, by roztrzaskać się o mur po przeciwległej stronie ulicy.

A potem wskoczył do środka.

Miał na sobie ciemną szatę, pociemniałą jeszcze od długiego noszenia i nieregularnego prania. W szaleństwie mroku nikt nie zwracał uwagi na mglistą sylwetkę przemykającą między stołami. W pewnej chwili jeden z walczących zatoczył się w tył i nadepnął na coś, co sprawiało wrażenie palców. Natychmiast coś, co sprawiało wrażenie zębów, wgryzło się w jego łydkę. Wrzasnął przenikliwie i opuścił gardę dostatecznie nisko, by dosięgnął go miecz zaskoczonego przeciwnika.

Rincewind dotarł do schodów. Ssał podrapaną dłoń i poruszał się w dziwacznej, schylonej pozycji. Bełt z kuszy stuknął o poręcz ponad nim i mag zaskomlał. W każdej chwili oczekując celniejszego strzału, kilkoma skokami pokonał schody. W korytarzu wyprostował się, dysząc ciężko. Podest zaścielony był ciałami, a jakiś wielki, czarnobrody mężczyzna z mieczem w ręku szarpał za klamkę u drzwi.

— Hej! — krzyknął Rincewind.

Mężczyzna rozejrzał się, po czym z pewną niedbałością wyrwał z bandoletu krótki nóż. I rzucił. Rincewind uchylił się. Zza pleców usłyszał zduszone sieknięcie — to mierzący właśnie z kuszy strzelec wypuścił broń i chwycił się za gardło.

Czarnobrody sięgał po drugi nóż. Rincewind rozejrzał się gorączkowo, po czym, improwizując, wyprostował się i przyjął czarnoksięską pozę.

Uniósł ramię.

— Asoniti! Kyorucha! Beazleblor!

Mężczyzna zawahał się, spoglądając nerwowo na wszystkie strony w oczekiwaniu na magię. Myśl, że nic z niej nie będzie, wpadła mu do głowy w tej samej chwili, gdy Rincewind przyskoczył i z całej siły kopnął go w krocze.

Zbój jęknął i zgiął się w pół. Mag tymczasem szarpnął za klamkę, skoczył do środka, zatrzasnął za sobą drzwi i oparł się o nie zdyszany.

W pokoju panowała cisza. Dwukwiat spał smacznie na niskim łożu. A obok, u jego stóp, stał Bagaż.

Rincewind ruszył do przodu; chciwość popychała go tak delikatnie, jakby sunął na maleńkich kółkach. Wieko było uchylone. Zauważył w środku jakieś worki, a w jednym z nich dostrzegł błysk złota. Na moment zachłanność przeważyła nad rozsądkiem; ostrożnie wyciągnął rękę… ale po co? Nie pożyje dość długo, by nacieszyć się bogactwem. Niechętnie cofnął dłoń i ze zdziwieniem zauważył lekkie drżenie otwartej pokrywy. Czy naprawdę poruszyła się trochę, jakby zakołysana wiatrem?

Rincewind spojrzał na swoje palce, potem na wieko. Wyglądało na ciężkie i było okute mosiężnymi pasami. W tej chwili już się nie poruszało.

Skąd tu wiatr?

— Rincewind!

Dwukwiat wyskoczył z łóżka. Mag odsunął się i ułożył wargi w kształt uśmiechu.

— W samą porę, drogi przyjacielu. Zjemy obiad, a na popołudnie zaplanowałeś pewnie mnóstwo ciekawych rzeczy.

— No…

— To wspaniale.

Rincewind odetchnął głęboko.

— Wiesz co — zaczął z desperacją. — Zjedzmy gdzie indziej. Na dole trochę się biją.