— Bójka w tawernie? Dlaczego mnie nie obudziłeś?
— Widzisz, ja… co?
— Sądziłem, Rincewindzie, że rano wytłumaczyłem ci to dokładnie. Chcę zobaczyć prawdziwe Morpork: targ niewolników, Domy Ladacznic, Świątynię Pomniejszych Bóstw, Gildię Żebraków… i prawdziwą bójkę w tawernie. — W głosie Dwukwiata zadźwięczała delikatna nuta podejrzliwości. — Macie je tutaj, prawda? Wiesz, ludzie huśtający się na żyrandolu, szermiercze pojedynki na stołach… wszystko to, co ciągle przytrafia się Hrunowi Barbarzyńcy albo Łasicy. No wiesz… przygody!
Rincewind opadł ciężko na łóżko.
— Chcesz zobaczyć bójkę? — zapytał.
— Tak. Co w tym złego?
— Przede wszystkim ludzie odnoszą rany.
— Ależ nie proponuję, żebyśmy wzięli w niej udział. Chcę ją tylko zobaczyć, nic więcej. A może kogoś z waszych sławnych bohaterów. Chyba to nie są bajki.
Ku zdumieniu maga, w głosie Dwukwiata zabrzmiał niemal błagalny ton.
— Tak, bohaterowie bywają tutaj — zapewnił pośpiesznie. Wyobraził ich sobie i na samą myśl otrząsnął się.
Wszyscy bohaterowie znad Okrągłego Morza prędzej czy później przekraczali bramy Ankh-Morpork. Większość pochodziła z barbarzyńskich plemion zamieszkujących skute lodem krainy wokół Osi, gdzie bohaterowie byli głównym towarem eksportowym. Niemal wszyscy nosili prymitywne magiczne miecze o niewytłumionych wibracjach na płaszczyźnie astralnej, powodujących potworne zamieszanie przy każdym subtelniejszym eksperymencie z magii stosowanej. Jednak nie to Rincewind miał im za złe. Był czarnoksięskim nieudacznikiem, wiec nie przejmował się, że samo pojawienie bohatera u bram miasta powoduje w całej Dzielnicy Magów wybuchy retort i materializację demonów. Nie. W bohaterach nie podobało mu się, że byli zawsze samobójczo posępni na trzeźwo i morderczo obłąkani po pijanemu. I było ich zbyt wielu. Najpopularniejsze trasy bohaterskich wypraw w okolicach miasta stawały się w sezonie wręcz zatłoczone. Mówiło się o planowanym podziale na turnusy.
Potarł palcem nos. Jedyni bohaterowie, których jakoś znosił, to Bravd i Łasica, w tej chwili poza miastem, oraz Hrun Barbarzyńca, który według standardów Osi był niemal intelektualistą, ponieważ umiał myśleć nie poruszając wargami. Aktualnie Hrun podobno wędrował gdzieś po obrotowej stronie.
— Widziałeś kiedy barbarzyńcę? — zapytał w końcu Rincewind. Dwukwiat pokręcił głową.
— Tego się obawiałem. Oni są…
Na ulicy rozległ się tupot biegnących stóp, a z dołu nowe wrzaski. Zaraz potem nastąpiło jakieś poruszenie na schodach. Drzwi odskoczyły, zanim Rincewind zdążył zebrać się w sobie i rzucić do okna.
Jednak zamiast na obłąkanego chciwością szaleńca, jakiego oczekiwał, spojrzał prosto w krągłą, czerwoną twarz sierżanta milicji. Odetchnął z ulgą. Naturalnie. Milicja zawsze baczyła, by nie mieszać się do bójek zbyt wcześnie, póki nie zyskała miażdżącej przewagi. Praca gwarantowała emeryturę i przyciągała ludzi ostrożnych i rozważnych.
Sierżant obrzucił niechętnym wzrokiem Rincewinda, a zaraz potem zaciekawionym Dwukwiata.
— Widzę, że tutaj wszystko w porządku — stwierdził.
— Jak najlepszym — potwierdził Rincewind. — Pewnie coś was zatrzymało?
Sierżant zignorował pytanie.
— A więc to jest ten cudzoziemiec? — upewnił się.
— Właśnie wychodziliśmy — wyjaśnił szybko Rincewind i przeszedł na trob. — Dwukwiat, moim zdaniem powinniśmy pójść na obiad gdzie indziej. Znam kilka niezłych miejsc.
Wyszedł na korytarz krokiem tak pewnym, na jaki tylko mógł się zdobyć. Dwukwiat ruszył za nim, a po kilku sekundach sierżant zakrztusił się nagle. To Bagaż zamknął wieko, wstał, przeciągnął się i pomaszerował za swoim panem.
Milicjanci wynosili ciała z sali na parterze. Ani jeden żywy nie pozostał na miejscu. Milicja dopilnowała tego, zostawiając walczącym dość czasu na ucieczkę tylnym wyjściem. Ten zgrabny kompromis ostrożności i sprawiedliwości opłacał się obu stronom.
— Kim są ci ludzie? — spytał Dwukwiat.
— No wiesz, po prostu ludzie — odparł Rincewind. I zanim zdążył się powstrzymać, jakaś część jego mózgu, która akurat nie miała nic do roboty, opanowała usta i dodała: — Właściwie bohaterowie.
— Naprawdę?
Kiedy jedna noga ugrzęźnie człowiekowi w Szarej Miazmie H’rull, łatwiej jest postąpić jeszcze o krok i zatonąć niż przedłużać walkę. Rincewind poddał się.
— Tak. Ten tam to Erig Wręcemocny, a tamten to Czarny Zenell…
— Czy jest tu Hrun Barbarzyńca? — Dwukwiat rozglądał się gorączkowo. Rincewind nabrał tchu.
— To tamten za nami.
Ogrom tego kłamstwa tak był przytłaczający, że jego wibracje przez jedną z niższych płaszczyzn astralnych sięgnęły aż do Dzielnicy Magów. Tam zderzyły się z potężną stojącą falą mocy, zawsze obecną w tej okolicy. Nabierając wielkiej prędkości przeskoczyły Okrągłe Morze i dotarły do samego Hruna Barbarzyńcy, który akurat walczył z parą gnoili na pokruszonej półce skalnej wysoko w Górach Caderack. Bohater poczuł chwilowy i niewytłumaczalny niepokój.
Dwukwiat tymczasem podniósł wieko Bagażu i właśnie wyjmował ciężki czarny sześcian.
— Niesamowite — powtarzał. — W domu nigdy mi nie uwierzą.
— Co on wyprawia? — spytał z powątpiewaniem sierżant.
— Jest zadowolony, że nas uratowaliście — odparł Rincewind. Spoglądał z ukosa na czarne pudełko, oczekując niemal, że wybuchnie albo zacznie wydawać dziwne muzyczne tony.
— Aha — mruknął sierżant. On także obserwował pudełko. Dwukwiat uśmiechnął się do nich promiennie.
— Chciałbym uwiecznić to wydarzenie — oznajmił. — Poproś ich, żeby stanęli koło okna. To potrwa tylko chwilkę. I… ehm, Rincewind?
— Tak?
Dwukwiat stanął na palcach i szepnął mu do ucha:
— Wiesz chyba, co to jest, prawda?
Rincewind przyjrzał się pudełku. Z przedniej ścianki sterczało okrągłe szklane oko, a z tyłu mała dźwignia.
— Niezupełnie — stwierdził.
— To urządzenie do szybkiego tworzenia obrazów. Nowy wynalazek. Szczerze mówiąc, jestem z niego dumny, ale… ci dżentelmeni chyba… no wiesz, mogą się… trochę przestraszyć. Mógłbyś im to wytłumaczyć? Oczywiście wynagrodzę ich za stracony czas.
— On ma pudełko z zamkniętym w środku demonem, który maluje obrazy — oznajmił zwięźle Rincewind. — Róbcie, co wam ten wariat każe, a dostaniecie złoto.
Milicjanci uśmiechnęli się nerwowo.
— Tobie też chcę zrobić obraz, Rincewindzie. Teraz dobrze.
— Dwukwiat wyjął złote kółko, które Rincewind widział już wcześniej, przez chwilę spoglądał na jego niewidoczną tarczę, mruknął:
— Trzydzieści sekund powinno wystarczyć — i zawołał wesoło: — Proszę o uśmiech.
— Uśmiechać się — warknął Rincewind. W pudełku coś zaterkotało.
— Doskonale.
Ponad dyskiem szybował drugi albatros. Był tak wysoko, że jego małe, wściekle pomarańczowe oczka widziały cały świat i ogromne, błyszczące, falujące Okrągłe Morze. Ptak miał do nogi przywiązaną żółtą kapsułę z listem. Daleko w dole, niewidoczny w chmurach, machając lekko skrzydłami wracał do domu jego odpowiednik, który przyniósł patrycjuszowi Ankh-Morpork pierwszą wiadomość.
Zdumiony Rincewind oglądał niewielki kwadracik szkła. Był tam odwzorowany w całej okazałości, w wiernych kolorach: stał przed grupą milicjantów, których twarze zastygły w wyrazie przerażenia.