Garanin to czarna legenda Kołymy.
"Iwanie Kuźmiczu, czy pamiętacie Garanina?
Czy pamiętam? Dobre sobie. Przecież widziałem go z bliska, tak jak ciebie teraz oglądam. Obchodził kolumnę więźniów. I był nie sam, ze świtą. Zanim się zjawił, przekazywano przez telefon: może tu zajechać, żeby osobiście przeprowadzić inspekcję łagru. Był jeszcze w Magadanie, kiedy myśmy już stali na baczność. Wszystko wyczyszczone, wymalowane, posypane żółtym piaskiem. Komenda ciska się we wszystkie strony, nie mogąc opanować nerwów. Nagle szept: jadą, jadą. Brama łagru otwarta szeroko. A on wjeżdża w nią swoją kolumną – kilka samochodów osobowych, kilka ciężarówek z ochroną osobistą. Wysiada z pierwszego wozu, a świta błyskawicznie ustawia się po bokach. Wszyscy z mauzerami, w półkożuszkach. On sam w niedźwiedzim futrze. Mina groźna. Wzrok pijany i ciężki jak ołów. Komendant naszego łagru, major, podbiega do niego i składa meldunek drżącym głosem:
"Towarzyszu komendancie USWITŁagu NKWD. Wydzielony podobóz łagru do przeglądu". "Czy są tu więźniowie, którzy wymigują się od pracy?".
"Są" z lękiem odpowiada major. I wychodzi z szeregu ze dwunastu ludzi.
"Ach tak, nie chcecie pracować, kurwa wasza mać?". I już ma w ręku pistolet. Bach! Bach! Bach! Położył wszystkich. Kto się poruszył, tego dobiła świta.
"A są tu rekordziści, tacy, co przekraczają normę? Przodownicy pracy?".
"Są, towarzyszu naczelniku USWITŁagu NKWD". Radosny, wesoły szereg przodowników. Oni nie mają się czego lękać. Garanin podchodzi do nich ze swoją świtą, ciągle jeszcze trzymając w ręce mauzer z pustym magazynkiem. Nie odwracając się, podaje go do tyłu swojej świcie.
Dostaje od nich nowy, załadowany pistolet, który chowa do drewnianej kabury, ale ręki nie spuszcza z kolby.
"A więc przodownicy pracy? Przekraczacie normy?". "Tak" – odpowiadają. A on znowu ich pyta:
"Wrogowie ludu przekraczają normy? Hm… Wy, przeklęci wrogowie ludu! Takich trzeba likwidować…". I znowu: Bach! Bach! Bach! I znowu z dziesięciu ludzi leży w kałuży krwi. A on jakby poweselał, oczy zrobiły mu się spokojniejsze. Nasycił się krwią. Komendant łagru prowadzi drogich, szanownych gości do stołówki na przygotowaną ucztę. I cieszy się, że sam uniknął kuli. Kiedy Garanin miał ochotę, strzelał i do komendantów łagrów. Straszna to była samowola, kiedy naczelnikiem był Garanin. Ludzie padali jak muchy" (Anatolij Żygulin – "Czarne kamienie").
Garanin rozstrzeliwał kilku, kilkunastu, a czasem kilkudziesięciu ludzi dziennie. Mordując, śmiał się albo śpiewał wesołe czastuszki. Beria kazał go rozstrzelać nagle i nie wiadomo dlaczego, niby japońskiego szpiega. A można przecież sądzić, że ten tęgi, rosły osiłek, syn białoruskiego chłopa, kowal z zawodu, półanalfabeta, nie wiedział nawet, że istnieje taki kraj – Japonia.
Przyjeżdżając do Magadanu, miałem ze sobą numery trzech telefonów. Zadzwoniłem. Pierwszy telefon – młody, męski głos odpowiedział, że ta kobieta już nie żyje. Drugi – cisza, nikt nie podnosił słuchawki. Wykręciłem trzeci numer: 23344. Odezwał się niski, pogodny głos. Przedstawiłem się i usłyszałem odpowiedź tak życzliwą, nawet – radosną, jakby tamten, po drugiej stronie linii (nie znałem go osobiście), czekał latami na moją wizytę. Umówiliśmy się na spotkanie. Spróbuje pożyczyć gdzieś wóz terenowy, abyśmy mogli trochę pojeździć, coś zobaczyć.
Rano przyjechał zielony gazik. Kierowcą była kobieta, która powiedziała, że ma 47 lat. Dziwne, ale nie zapamiętałem jej imienia (może nie podała go w ogóle), tylko ten wiek. 47 lat wyglądała na masywną, krzepką niewiastę, w której wszystko było wysunięte do przodu, wypukłe, wybałuszone, przede wszystkim – oczy i piersi. Miała potężne, silne ramiona i nie mogłem wyobrazić sobie rozmiarów mężczyzny, przy którym poczułaby się nieśmiałym, słabym maleństwem. Nic (a myślę również, że nikt) nie mogłoby się jej oprzeć.
Koło kierowcy siedział mój wczorajszy rozmówca – Albert Miłtachutdinow, pisarz, który spędził na Kołymie całe dorosłe życie – ponad 30 lat – zajmując się tu pisaniem, a także geografią tej części Syberii. (Ponieważ na Kołymę można było kiedyś dostać się tylko od strony morza, utarło się mówić o niej jak o wyspie, co jeszcze bardziej podkreślało izolację tego miejsca od reszty świata. Kto wyjeżdżał z Kołymy, mówił: jadę na kontynent.)
Pojechali!, powiedziała pytając-rozkazując 47 lat. Ledwie ruszyliśmy, zaczęła zachwycać się Rumunami. Mołodcy Rumyni!, wołała. Obcięli Ceausescu głowę! (Choć było to już dawno, nadal robiło to na niej wrażenie.) Kiedy obetniemy głowy tym, co siedzą na Kremlu?
Od razu – obciąć głowy. Pomyślałem: jestem na Kołymie, tu się mówi takim językiem. Byłem przerażony nie tyle jej słowami, ile faktem, że trzymając kierownicę jedną ręką, drugą pokazywała, jak należy obcinać głowy, a jechaliśmy ulicą o tak strasznych dziurach, wybojach i rozpadliskach, że czułem się jak astronauta w komorze próżniowej – jechałem nie wiedząc, gdzie mam głowę, gdzie nogi, to wóz stawał sztorcem, jakby startując w niebo, to leciał w bezdenną przepaść. Ale 47 lat nie przejmowała się drogą, miała ważniejszy problem. Ach, jak oni nas duraczyli!, mówiła z wściekłością. Jak oni nas duraczyli!
Jej impet, jej furia, wszystkie działa jej nienawiści były wymierzone w Kreml. Tam byli ci, którzy przez 47 lat robili z niej idiotkę, głosząc jakieś niestworzone rzeczy, w które kazali jej wierzyć.
Ale my ich dostaniemy! – upajała się swoją oślepiającą, gniewną wizją.
Dojechaliśmy do Zatoki Nogajewa i zatrzymaliśmy się nad wodą, koło porzuconych, rdzewiejących kutrów. Jest to miejsce-symbol, miejsce-dokument, o takim ciężarze, jak brama do obozu w Oświęcimiu czy rampa kolejowa w Treblince. Ta zatoka, brama i rampa są to trzy różne scenografie tej samej sceny: zejścia do piekieł. Spośród milionów ludzi, których wyrzucono na ten kamienisty, zasypany żwirem brzeg, na którym teraz stoimy, trzy miliony nie wróciły już nigdy.
Zatoka wygląda jak wielkie jezioro o spokojnej, szarobrunatnej powierzchni. Wejście do niej, z Morza Ochockiego, które oddziela ją od Japonii, jest tak wąskie, że, jak mówią, nawet w okresie sztormów nie ma tu wielkiej fali. Ze wszystkich stron widać ciemnoszare, niemal czarne wzgórza o łagodnych zboczach, nagie, bez śladu zieleni, jakby dawno porzucone hałdy węgla lub żużlu. wiat ponury, monotonny, martwy. Bez drzew, bez ptaków. Nie widać żadnego ruchu, nie słychać żadnych odgłosów, Chmury niskie, pełzające ziemią, zawsze jakby ciągnęły w naszym kierunku, na nas. To otoczenie prowokuje do skrajnych zachowań, można tu wpaść w szał, w obłęd albo w najbardziej przygniatającądepresję; najtrudniej ocalić normalność i wiarę, że natura może być życzliwa, że nie chce nas się pozbyć. W takim miejscu jak Kołyma przyroda brata się z oprawcą, pomaga mu w niszczeniu bezbronnej i niewinnej ofiary, wysługuje się zbrodniarzom, płaszczy się przed nimi, podsuwając im coraz to nowe narzędzia tortur trzaskający mróz, lodowate wichry, piętrowe śniegi, ogromne, nie dające się przejść zimne pustynie.
Więc do tej zatoki dopływały statki wiozące w swoich lukach stłoczonych, półżywych z głodu i duchoty więźniów. Ci, którzy jeszcze poruszali się, schodzili trapami na brzeg. Wtedy właśnie po raz pierwszy widzieli zatokę. Pierwsze wrażenie odnotowane w dziesiątkach wspomnień: stąd się już nie wróci. Formowano ich w kolumny. Zaczynało się liczenie więźniów. Wielu strażników było właściwie analfabetami, dodawanie większych liczb sprawiało im ogromne trudności. Apel trwał godzinami. Półnadzy zesłańcy stali nieruchomo, chłostani wichurą, w śnieżycy. Wreszcie rozlegało się rutynowe ostrzeżenie konwojentów: Krok w lewo lub krok w prawo uważa się za próbę ucieczki – strzelamy bez uprzedzenia!