Zachowując mimo bólu w sercu twarz pokerzysty, podliczył ostateczny rezultat. Miejsce skupienia zajął w jego umyśle niepokój, a potem lęk. Clayton zwyciężył, osiągając większość sięgającą dwóch trzecich – magicznego procentu, jakiego wymagało wygranie całej wojny.
Lista, którą Stanley pokazał wcześniej Burdickowi, nie była dokładna. Ich przeciwnik okazał się jeszcze silniejszy, niż zakładali.
Clayton spojrzał na Burdicka ze starannie wystudiowaną obojętnością. Jego złote pióro wędrowało po rozłożonym na stole notatniku.
– Decyzja, jaką podejmiemy w przyszłym tygodniu, powinna być oparta na solidnych danych – oznajmił władczym tonem. – Jeśli ktokolwiek potrzebuje dodatkowych informacji na temat firmy Perelli, może je uzyskać ode mnie.
– Dziękuję, Wendall – mruknął Burdick. – Jestem ci wdzięczny za to, że poświęciłeś tej sprawie tyle czasu.
Potem, zachowując obojętny wyraz twarzy, rozejrzał się po sali i omiótł wzrokiem oblicza swych zwolenników oraz judaszów.
– Czy są jeszcze jakieś inne sprawy, które powinniśmy omówić? – spytał rzeczowym tonem.
Rozdział piąty
– Dimitri – wyszeptała Taylor Lockwood – nie używaj dziś sformułowania „atłasowy dotyk”. Proszę cię.
– Daj spokój – odpowiedział konferansjer, w którego głosie wyraźnie dał się słyszeć grecki akcent. – Widownia jest tym zachwycona.
– To jest kłopotliwe.
– To jest seksowne – odparł z uporem.
– Wcale nie jest, a w dodatku naraża mnie na obleśne spojrzenia erotomanów.
– Och, oni lubią fantazjować. Więc powiem to. Czy masz dość światła?
– Tak, mam dość światła – odparła z westchnieniem.
Z głośnika rozległ się jego baryton, wypełniający cały bar:
– Panie i panowie, nasz pub, Miracles, z przyjemnością prezentuje wam jedwabisty, ach, wręcz atłasowy dotyk Taylor Lockwood, która zasiada za fortepianem. Proszę o gorącą owację. I nie zapomnijcie poprosić kelnerkę o naszą kartę egzotycznych drinków.
Jedwabisty, ach, wręcz atłasowy dotyk?
Taylor przekręciła kontakt, który wyłączał światła na sali i zapalał dwa punktowe reflektory wiszące nad jej głową. Dimitri sam wykonał te reflektory z pomalowanych na czarno puszek po ananasach.
Uśmiechając się do słuchaczy, nawet obleśnych erotomanów, zaczęła grać na poobijanym fortepianie jakąś melodię Gershwina.
Nie była to chałtura. Właściciel tego klubu w East Village doszedł do wniosku, że atrakcyjna pianistka, grająca jazz, pomoże sprzedawać kiepskie jedzenie, dlatego zawarł z nią umowę na wszystkie wtorkowe wieczory. Jej koncerty przeplatane były od czasu do czasu występami zespołu jego zięcia, grającego na bałałajkach.
Codzienna praca w firmie i te wieczorne występy pozwoliły jej znaleźć życiową harmonię. Muzyka była jej pierwszą i namiętną miłością, a posada aplikanta zapewniała aktywność intelektualną. Czuła się czasem jak owi mężczyźni, mający dwie żony, z których żadna nie ma pojęcia o istnieniu drugiej. Wiedziała, że jej sekret może któregoś dnia wyjść na jaw; na razie jednak czuła się bezpiecznie.
Pół godziny później, grając „Anything Goes”, usłyszała charakterystyczne skrzypnięcie drzwi frontowych. Stanęła w nich dwudziestokilkuletnia kobieta o okrągłej, przyjaznej twarzy i długich włosach, zaczesanych w koński ogon. Miała na sobie sweter w renifery, czarne, narciarskie spodnie i buty turystyczne. Uśmiechnęła się nerwowo i pomachała Taylor na powitanie, a potem zastygła w bezruchu, by nie zakłócać występu.
Taylor kiwnęła jej głową i dokończyła grany utwór. Potem zapowiedziała przerwę i usiadła przy stoliku.
– Carrie, dziękuję, że tu przyszłaś.
– Świetnie grasz – powiedziała dziewczyna z zachwytem. – Nie wiedziałam, że jesteś muzykiem. Gdzie studiowałaś? W szkole Julliarda?
– U Julliarda? – Taylor wypiła łyk kanadyjskiej whisky z wodą sodową. – Nie, u pani Cuikovej. To słynna szkoła muzyczna. Chodził do niej Freddy Bigelow. I Bunny Gundel.
– Nigdy o ruch nie słyszałam.
– Nikt o nich nie słyszał. Wszyscy byliśmy uczniami jednej szkoły. We wtorki i piątki chodziliśmy na lekcje do Frau Cuikovej, która lżyła nas za nasze arpeggia i układ palców.
Dostrzegła na sali kilku mężczyzn, którzy najwyraźniej zamierzali do niej podejść, wykonała więc swój rutynowy manewr; przesunęła krzesło w taki sposób, żeby widzieli tylko jej plecy, i skupiła uwagę na Carrie.
Przez cały miniony dzień studiowała dokumenty, związane ze sprawą New Amsterdam Bank przeciw Hanover i Stiver, spisując nazwiska wszystkich osób, które nad nią pracowały: prawników, aplikantów, maszynistek, posłańców i innych pracowników pomocniczych. Ale sprawa była przygotowywana od miesięcy, dlatego lista członków personelu kancelarii Hubbard, White and Willis, mających z nią coś wspólnego, obejmowała niemal trzydzieści osób. Zamierzała ograniczyć drogą eliminacji liczbę podejrzanych, ale w tym celu – zgodnie z sugestią Reece’a – musiała zdobyć wykaz osób, które pobierały klucze, i ustalić czas ich pobytu w biurze, a także zajrzeć do wykazu przepracowanych godzin. Odkryła jednak, że dostęp do tych informacji mają tylko stali użytkownicy bazy danych, dysponujący odpowiednim hasłem. Carrie Mason, zaprzyjaźniona z nią aplikantka firmy, nadzorowała system billingu oraz system zapisu wejść i wyjść z biura. Dlatego właśnie poprosiła ją, aby spotkała się z nią po pracy.
– Czy masz to, o co mi chodziło? – spytała Taylor, zerkając na teczkę przyjaciółki.
– Czuję się tak, jakbym była jakimś szpiegiem – oznajmiła z nieco wymuszonym uśmiechem dziewczyna. Otworzyła teczkę i wyjęła z niej plik wydruków komputerowych.
– Nie prosiłabym cię, gdyby to nie było ważne. Czy to są wykazy osób, które wchodziły do biura?
– Tak.
Taylor pochyliła się nad stołem i zaczęła studiować papiery. Na samym wierzchu leżał zapis systemu otwierania drzwi frontowych i tylnych. Podobnie jak inne firmy mieszczące się na Wall Street kancelaria Hubbard, White and Willis zainstalowała połączone z komputerem zamki, które otwierało się za pomocą kart magnetycznych. Aby wejść do biura, należało włożyć kartę do czytnika, który wysyłał informacje do komputera centralnego. Aby wyjść lub wpuścić do siedziby firmy kogoś z zewnątrz, wystarczyło nacisnąć guzik zainstalowany po wewnętrznej stronie drzwi.
Taylor przeczytała te informacje, zapamiętując, kto otwierał zamki i wchodził do biura firmy w sobotę i niedzielę rano. Sobotnia lista obejmowała piętnaście nazwisk, niedzielna – dwa.
– Gdzie są zestawienia czasowe?
Na stole pojawiły się nowe dokumenty. Były to arkusze, na których prawnicy odnotowywali bardzo szczegółowo każdą minutę spędzoną na terenie firmy; dla jakich klientów pracowali, jakie wykonywali zadania, kiedy robili przerwy na zajęcia prywatne, kiedy poświęcali czas sprawom firmy niezwiązanym z żadnymi klientami.
Taylor przejrzała te papiery, porównując je z listą osób otwierających zamki. Dowiedziała się, że czternaście osób (spośród piętnastu, które weszły do biura w sobotę rano) wykazało mniej niż sześć godzin pracy. Oznaczało to, że wyszły one z biura najpóźniej o czwartej lub piątej po południu. Ich zachowanie było zgodne z powszechnie stosowaną regułą; wykonaj pracę wcześniej, żeby spędzić sobotni wieczór na rozrywkach.
Jedynym prawnikiem, który został w biurze, był Mitchell Reece.
Sprawdzając listę osób otwierających zamki, stwierdziła, że Reece wrócił do biura w niedzielę rano o 9.23. Było to zgodne z tym, co jej powiedział. Odkryła jednak, że ktoś wchodził do biura o wiele wcześniej, o 1.30 nad ranem. Ale jedynym prawnikiem, który odnotował wykonaną pracę, był Reece.