– Późny wieczór mam zajęty – odparł. – Ale może o siódmej? Zaproszę cię do mojego klubu – dodał z czarującym uśmiechem.
– Dziadziu, przecież mi mówiłeś, że nie wpuszczają tam kobiet – wtrąciła Junie, ponownie dowodząc, że ma selektywny słuch.
– Nie przyjmują ich jako członków, kochanie – wyjaśnił Dudley. Potem odwrócił się do Taylor. – Przyjdź do mnie jutro koło szóstej. Pojedziemy do centrum taksówką. – Potem, przypominając sobie o kosztach taksówki, dodał: – Nie, lepiej będzie pojechać metrem. O tej porze na ulicach panuje straszny ruch.
– Teraz usiłuje wpływać na klientów.
Donald Burdick zręcznie zawiązał smukłymi palcami jedwabny krawat. Lubił dotyk kosztownego materiału, który był elastyczny i nieustępliwy zarazem. Tego wieczora delikatna faktura nie sprawiła mu jednak większej przyjemności.
– Najpierw forsuje przyspieszenie głosowania, a teraz próbuje przeciągnąć na swoją stronę klientów.
– Klienci… – Vera Burdick powtórzyła, kiwając głową. – Powinniśmy byli o tym pomyśleć.
Siedziała przy swej toaletce w ich mieszkaniu na Park Avenue, wcierając w szyję sporządzony na specjalne zamówienie krem witaminowy. Miała na sobie czerwono-czarną jedwabną suknię, odsłaniającą spory fragment jej pokrytych piegami pleców. Pochylając się w stronę lustra, obserwowała proces wchłaniania kremu.
Jako rozsądna kobieta po sześćdziesiątce walczyła z wiekiem, czyniąc konieczne ustępstwa. Przed piętnastu laty zrezygnowała z opalania i świadomie przybrała nieco na wadze, odcinając się od swych przyjaciółek, które w wyniku obsesyjnego stosowania diety wyglądały teraz jak wychudzone strachy na wróble. Nie farbowała siwych włosów, lecz nadawała im połysk za pomocą włoskich odżywek i zaczesywała je do tyłu tak samo jak jej wnuczka. Pozwoliła sobie na jedną operację plastyczną i poleciała w tym celu do Los Angeles, by oddać się w ręce pewnego starannie wybranego specjalisty.
Była teraz taką samą kobietą jak dawniej: atrakcyjną, opanowaną, upartą, spokojną. I w praktyce równie potężną jak dwaj mężczyźni, którzy wpłynęli na jej życie – ojciec i Donald Burdick, z którym od trzydziestu lat pozostawała w związku małżeńskim. W pewien sposób była może potężniejsza niż obaj wspomniani mężczyźni, gdyż ludzie, którzy zawsze mieli się na baczności w rozmowach z rekinami Wall Street, takimi jak Donald, w towarzystwie kobiet stawali się często nieostrożni i zbyt gadatliwi, i niekiedy wyjawiali sekrety i obnażali swoje słabości. Burdick usiadł na łóżku. Jego żona odwróciła się do niego plecami, a on starannie zapiął jej suknię na zamek błyskawiczny.
– Muszę przyznać, że Clayton postępuje bardzo sprytnie. Podczas gdy Bill Stanley, Lamar i ja zaciągamy długi mogące utrudnić fuzję, on spędza wiele czasu z klientami, usiłując ich do niej przekonać i nakłonić do wpłynięcia na wspólników.
Vera również była pełna podziwu dla postępowania Wendalla. Choć klienci nie mieli oficjalnie prawa zabierania głosu w sprawach dotyczących polityki firmy, to oni płacili rachunki i mieli zadziwiający wpływ na postawę wspólników. Sama często mówiła, że gdyby klienci założyli stowarzyszenie i wystąpili wspólnie przeciwko kancelariom prawniczym, jej mąż musiałby poszukać sobie nowego pola dla swej aktywności.
– W jaki sposób to robi? – spytała z autentyczną ciekawością.
– Zapewne obiecuje im wielkie obniżki w opłatach za usługi prawne, jeśli tylko poprą fuzję. Obawiamy się też, że może sabotować interesy tych klientów, których nie zdoła przeciągnąć na swoją stronę – to znaczy moich i Billa, czyli tych, którzy i tak nie poparliby fuzji.
– Sabotaż. Mój Boże. Jak wygląda układ sił?
– Są bardziej wyrównane, niż można by sobie życzyć.
– Zawarłeś długoterminową umowę dzierżawną z Rothsteinem, prawda? – spytała Vera. – To powinno mu trochę utrudnić życie. Kiedy ją podpisujecie?
– W piątek lub podczas weekendu.
Vera skrzywiła się z niechęcią.
– Nie można tego zrobić wcześniej?
– Wiem, co masz na myśli, ale to najbliższy możliwy termin przygotowania niezbędnych papierów. Wszystko jest okay – Clayton nic o tym nie wie. Rozmawiałem też ze Stevem Nordstromem.
– Z holdingu MacMillan – przypomniała sobie Vera. – To twój największy klient. Steve jest naczelnym dyrektorem finansowym, prawda?
– Jestem z nim w lepszych stosunkach niż z Edem Gliddickiem, ich dyrektorem generalnym – oznajmił Donald, kiwając głową. – Chcę, żeby nakłonili niektórych wspólników do głosowania przeciwko tej fuzji.
– Czy Steve się na to zgodzi?
– Jestem pewien, że tak. Firmą rządzi Gliddick. Ale on słucha Steve’a. Wendall nic o tym nie wie. Starałem się zachować dyskrecję. Byłem…
Zdał sobie sprawę, że przemawia tonem człowieka zdesperowanego i poczuł niesmak. Zerknął na żonę, która przyglądała mu się z zachęcającym uśmiechem.
– Poradzimy sobie, – oznajmiła. – Clayton nie jest człowiekiem naszej rangi.
– Podobnie jak ten wąż, którego widzieliśmy na ostatnich wakacjach. To nie znaczy, że nie może być niebezpieczny.
– Ale przypomnij sobie, jak ten wąż skończył.
Podczas ubiegłorocznej podróży po Afryce Burdick nadepnął przypadkiem na ukrytą w krzakach kobrę, która rozłożyła kaptur, szykując się do ataku. Vera odcięła jej głowę maczetą.
Burdick odkrył nagle, że zaciska zęby.
– Wendall po prostu nie zna zasad funkcjonowania kancelarii prawniczych na Wall Street. Jest prymitywny i grubiański. Poza tym miewa romanse.
– To nie ma znaczenia – rzekła Vera, poprawiając makijaż.
– Och, ja myślę, że to ma znaczenie. Mówimy o przetrwaniu firmy. Wendallowi brak wizji. Nie zdaje sobie sprawy, czym powinna być kancelaria Hubbard, White and Willis.
– A czym twoim zdaniem powinna być?
Trafiony – pomyślał Burdick, uśmiechając się wbrew własnej woli.
– No dobrze, powinna być taka, jaką stworzyłem. Przy pomocy Billa i Lamara. Wendall chce ją zamienić w taśmę produkcyjną. W wielkie przedsiębiorstwo zajmujące się fuzjami i przejęciami firm.
– Każde pokolenie ma swoje specjalności. To bardzo dochodowa działalność. – Vera odstawiła szminkę na toaletkę. – Ja go nie usprawiedliwiam, kochanie. Mówię tylko, że powinniśmy skupić się na określonym profilu. Nie mamy logicznych argumentów podważających jego plan działania. Trzeba pamiętać o tym, co nam grozi – ta fuzja pogrzebie naszą firmę i zatrze jej ślady. I dlatego musimy go powstrzymać.
Jak zwykle miała rację. Burdick sięgnął po jej dłoń, ale w tym momencie zadzwonił telefon, podszedł więc do nocnego stolika i podniósł słuchawkę. Potem wysłuchał z niesmakiem wiadomości, którą przekazał mu ochrypłym głosem Bill Stanley. Kiedy rozmowa dobiegła końca, na jego twarzy malowało się takie zniechęcenie, że Vera spojrzała na niego z niepokojem.
– Zrobił to znowu.
– Clayton?
Burdick westchnął i kiwnął głową. Potem podszedł do okna i wyjrzał na schludny, smagany powiewami wiatru dziedziniec.
– Mamy problemy ze sprawą Szpitala Świętej Agnieszki.
Szpital, który był najstarszym i drugim co do wysokości dochodów klientem Burdicka, został niedawno oskarżony o naruszenie etyki lekarskiej. Podczas trwającego od czterech dni procesu reprezentował go Fred LaDue, specjalista od postępowań układowych. Była to rutynowa sprawa i wszystko wskazywało na to, że szpital ją wygra. Stanley odkrył jednak, że adwokat powoda – sprytny nowojorski prawnik – znalazł nowego świadka – lekarza, którego zeznania mogą być dla szpitala rujnujące. Miał on zeznawać przed sądem następnego dnia.
W grę wchodziły dziesiątki milionów dolarów. Strata tak wielkiej sumy mogła oznaczać, że szpital na zawsze zrezygnuje z usług firmy. Nawet gdyby tego nie zrobił, reputacja Burdicka i jego działu postępowań układowych byłaby poważnie nadwątlona. W takim wypadku szpital mógł poprzeć fuzję, gdyż firma Johna Perellego była znana z bezwzględnego traktowania pacjentów, którzy domagali się odszkodowań.