– Cholera… – mruknął Burdick. – Niech to diabli…
Vera zmrużyła oczy.
– Chyba nie myślisz, że Wendall mógł przekazać drugiej stronie akta twojego klienta, prawda?
– Przyszło mi to do głowy.
Vera wypiła łyk whisky i odstawiła kryształową szklankę. Burdick patrzył w przestrzeń, usiłując przetrawić usłyszaną przed chwilą wiadomość. Jego żona tak bardzo zmrużyła oczy, że przypominały ciemne punkty.
– Powiem tylko jedno, kochanie.
Burdick spojrzał na nią pytająco.
– Mając do czynienia z takim człowiekiem jak Wendall, musimy znokautować go pierwszym ciosem. Nie będziemy mieli drugiej szansy.
Burdick opuścił wzrok i przez chwilę wpatrywał się w pakistański dywan zdobiący podłogę sypialni. Potem podniósł słuchawkę telefonu i wybrał numer pracownika pełniącego w firmie nocny dyżur.
– Mówi Donald Burdick – oznajmił uprzejmym tonem. – Niech pan znajdzie Mitchella Reece’a i poprosi go, żeby zadzwonił do mnie na numer domowy. Proszę mu powiedzieć, że sprawa jest bardzo pilna.
Rozdział dziewiąty
Tylor Lockwood szła przez skąpane w wieczornym świetle uliczki East Village, omijając nagromadzone w rynsztokach sterty śmieci i wspominając pogrzeb, w którym brała udział przed kilkoma miesiącami.
Zajęła miejsce w pierwszej ławce okazałego kościoła, zbudowanego w północnej części miasta, podobno – jak poinformował ją szeptem jeden z siedzących za nią żałobników – za pieniądze kilku bogaczy, do których należeli między innymi J.P. Morgan i Vanderbilt. Była ubrana na czarno, ale obserwując innych uczestników pogrzebu, doszła do wniosku, że kolor ten nie jest już obowiązujący. Większość kobiet miała na sobie stroje utrzymane w stonowanych barwach – ciemnoczerwone, ciemnozielone, nawet ciemnobrązowe. Przyglądała się członkom rodziny, którzy na różne sposoby wyrażali swój ból; przelewali strumienie łez, ściskali sobie ręce, nerwowo zacierali dłonie. Kapłan mówił o Lindzie Dayidoff z autentycznym smutkiem. Choć widać było, że zna rodziców lepiej niż ich córkę, jego kazanie wypadło bardzo dobrze.
Większość obecnych pogrążona była w smutnej zadumie, a nawet rozpaczy, ale nie wszyscy płakali. Samobójcza śmierć nadaje żałobie nieco dwuznaczny charakter.
Pastor zakończył ceremonię, odczytując jeden z wierszy Lindy, zamieszczony w literackim czasopiśmie wydawanym przez jej uczelnię.
Poetyckie strofy wywołały w pamięci Taylor obraz Lindy i choć nie znała dobrze młodej aplikantki, poczuła, że pieką ją oczy.
Potem organista zagrał posępną melodię, a zgromadzeni wyszli przed kościół, by udać się na miejsce pochówku. Taylor się zamyśliła.
Jak powiedziała Reece’owi, nie znalazła nic, co mogłoby wskazywać na jakiekolwiek związki Lindy Davidoff z firmą Hanover and Stiver lub umową dotyczącą pożyczki. Ale wydawało jej się podejrzane, że dziewczyna, która przepracowała nad jedną sprawą tak wiele godzin, nagle przestała się nią interesować – a potem popełniła samobójstwo.
Czuła, że musi pójść tym tropem o wiele dalej. Bądź co bądź Alicja też snuła się po krainie czarów… choć z pewnością nie było tam tak ohydnych pięciopiętrowych kamienic jak ta, przed którą stanęła teraz Taylor. Weszła do zaniedbanego przedsionka i stwierdziła, że domofon został ukradziony. Otwarta brama kołysała się w podmuchach wiatru jak pokazywane w westernach dwuskrzydłowe drzwi, prowadzące do podupadłego baru. Ruszyła w górę po brudnych schodach.
– To może robić wrażenie, ale właścicielem większości tego sprzętu jest bank – powiedział Sean Lillick.
Kiedy weszła do mieszkania, młody aplikant siedział na podłodze i wsuwał pod łóżko jakiś plecak. Nie miał na sobie butów ani koszuli.
Taylor, z trudem chwytając oddech po długiej wspinaczce, spojrzała na wskazaną przez niego ścianę. Były w nią wmontowane klawiatury, uzwojenia, terminale komputerowe, głośniki, wzmacniacze. Wisiała też na niej gitara. Łączna wartość tego sprzętu przekraczała pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Lillick – ciemnowłosy, mniej więcej dwudziestoczteroletni chudzielec, obwąchał parę skarpetek i odrzucił je z niechęcią. Miał na sobie czarne dżinsy i podkoszulek bez rękawów. Jego buty stały na podłodze. Jedynymi rekwizytami, kojarzącymi się z jego pracą w firmie Hubbard, White and Willis, były dwa ciemne garnitury i trzy podniszczone białe koszule. Wisiały na krzywo powbijanych w ścianę gwoździach.
Lillick przyglądał jej się badawczo przez dłuższą chwilę.
– Nie potrafię stwierdzić, czy jesteś zachwycona, czy wzburzona – powiedział w końcu.
– Twoje mieszkanie jest bardziej alternatywne, niż się spodziewałam. – Pokój przypominał kołdrę z łat. Ktoś pozasłaniał pęknięcia i dziury w ścianach kawałkami dykty, plastiku i blachy. Łaty nie łączyły się ze sobą, tynk odpadał, brakowało klepek podłogowych, a reszta była popękana. Spod sufitu zwisała nieosłonięta żarówka. Umeblowanie składało się z łóżka, stojącej lampy i biurka.
Oraz z tony sprzętu muzycznego, którego właścicielem był bank.
– Siadaj.
Taylor rozejrzała się bezradnie wokół siebie.
– Och… Usiądź na łóżku… Posłuchaj tego. Właśnie przyszło mi to głowy. Zamierzam wykorzystać ten żart w jednym z moich utworów. Czy wiesz, co to jest student?
– Nie mam pojęcia.
– Inteligent bez papierów.
Uśmiechnęła się uprzejmie, ale on, niezrażony słabą reakcją, zapisał dowcip w notesie.
– A więc czym się zajmujesz? – spytała. – Pisaniem komedii?
– Sztuką wykonawczą. Lubię przekształcać metody percepcji.
– A zatem w terminologii muzycznej można by cię nazwać rearanżerem.
Lillick wyglądał na zadowolonego z tej definicji, którą najwyraźniej zanotował w pamięci. Taylor podeszła do keybordu.
– Pewnie myślisz, że to organy, ale…
– Myślę, że jest to syntetyzator Yamaha DX-7 z cyfrowym zapisem, MIDI i komputerem, który może zanotować w pamięci operacyjnej około stu sekwencji – odparła Taylor.
Zaśmiał się głośno i machnął ręką. Taylor usiadła na połamanym stołku, włączyła Yamahę i zagrała pierwsze takty „Ain’t Misbihavin”.
– Ta maszyna nie nadaje się do takiej muzyki – rzekł gospodarz. – Chyba dostała zawału.
– A co ty na niej grasz?
– Postmodernizm. To, co powstało po Nowej Fali. Integruję muzykę z moim spektaklem. Nazywam siebie malarzem dźwięków. Czy brzmi to pretensjonalnie?
Taylor uważała, że tak, ale uśmiechnęła się uprzejmie i zajrzała do rozłożonej partytury. Oprócz standardowych nut były w niej rysunki. Rozpoznała na nich garnki, młotki, żarówki elektryczne, dzwony i jeden pistolet.
– Kiedy zaczynałem komponować, byłem serialistą. Potem przeszedłem na minimalizm. Teraz odkrywani elementy niemuzyczne, takie jak choreografia i sztuka wykonawcza. Uprawiam też rzeźbę dźwiękową. Lubię to, co robi Philip Glass, ale jestem mniej monotematyczny. Coś w stylu Laurie Anderson. Uważam, że sztuka powinna zawierać wiele przypadkowości. Podzielasz moją opinię?
Potrząsnęła głową, przypominając sobie to, co powiedziała tego ranka Reece’owi: że jej zdaniem muzyka powinna odbijać melodie rozbrzmiewające w sercach słuchaczy.
– Sean, rozmawiasz z kobietą, która jest entuzjastką mainstreamu – powiedziała. – Czy masz piwo?
– Jasne. Poczęstuj się. Ja też chętnie się napiję.