Otworzyła dwie puszki i podała mu jedną z nich.
– Czy występujesz publicznie?
– Tak, ale nie byłbyś ze mnie zadowolony. Gram w barach.
– One spełniają bardzo ważne zadanie.
– Czyżbyś chciał mi zrobić przyjemność? – spytała, zirytowana jego pewnością siebie.
– Nie. Naprawdę tak myślę. Wstał i skacząc na jednej nodze, zbliżył się do sterty płyt i taśm. – Charlie Parker. Mam wszystkie jego nagrania. Posłuchaj. – Nastawił starą, podrapaną płytę długogrającą. Nagranie brzmiało autentycznie. – To jest życie! Wstajesz późno, trochę ćwiczysz, wychodzisz do miasta, grasz na saksofonie do trzeciej nad ranem, witasz wschód słońca w gronie kumpli.
– Ten facet umarł bardzo młodo – mruknęła Taylor, wsłuchując się w jedną z solówek Parkera.
– Miał trzydzieści pięć lat.
– Świat stracił mnóstwo dobrej muzyki.
– Gdyby żył dłużej, może nie byłby tak głęboki i tak bezbłędny.
– A może byłby lepszy, gdyby nie stał się narkomanem.
Lillick wskazał ruchem głowy swą kolekcję płyt, w której było wiele mainstreamowych nagrań.
– Widzisz, nie jestem snobem. Potrzebujemy takich ludzi. Kiedy nie istnieją zasady i tradycje, nie ma czego przełamywać.
Nie należy poprawiać czegoś, co jest doskonałe – pomyślała Taylor. – Ale w końcu nie przyszłam tu po to, by dyskutować z nim o filozofii muzyki.
Lillick wyjął skręta i zapalił. Potem wyciągnął rękę w kierunku Taylor, ale ona potrząsnęła przecząco głową.
– Co robisz w firmie prawniczej, skoro jesteś artystą? – spytała, obserwując jego sprzęt.
– Dostaję stałą pensję, to wszystko. Z mojego punktu widzenia firma Hubbard, White and Willis sponsoruje prawdziwą sztukę. – Wydawał się lekko speszony, jakby konwersacja podążała w niepożądanym kierunku. Nagle wyjął skądś plik arkuszy papieru nutowego i ołówek.
– Mów dalej. Pracuję najbardziej efektywnie, kiedy wykorzystuję tylko połowę swego umysłu.
– Przyszłam, żeby cię o coś zapytać… Przejąłeś po Lindzie Davidoff sprawę firmy Hanover and Stiver, prawda?
– Zgadza się.
– Co o niej wiesz?
Lillick wpatrywał się przez chwilę w popękaną ścianę. Potem zapisał kilka nut. Taylor miała wrażenie, że gra przed nią rolę roztargnionego artysty.
– Linda Davidoff – powtórzyła cicho.
– Przepraszam… – mruknął, podnosząc głowę. – Linda? Spotkaliśmy się kilka razy. Wydawała mi się bardziej interesująca niż większość tych księżniczek z dobrych rodzin, które widujemy w firmie. Chciała zostać pisarką. Nasza znajomość nie przybrała bliższego charakteru.
– Dlaczego przestała pracować nad sprawą firmy Hanover and Stiver?
Lillick milczał przez chwilę, skupiając myśli.
– Nie jestem pewien. Chyba była chora.
– Chora? Co jej dolegało?
– Nie wiem. Pamiętam, że nie wyglądała dobrze. Była…
– …blada – podpowiedziała mu Taylor.
– No właśnie, blada. Widziałem kilka razy, jak wypełnia formularze ubezpieczeniowe. Spytałem ją, czy się leczy, ale nic mi nie odpowiedziała.
– Czy wiesz, dlaczego się zabiła? – spytała Taylor.
– Nie, ale powiem ci, że nie bardzo mnie to zdziwiło. Ona była zbyt wrażliwa. Za bardzo brała sobie wszystko do serca. Nie wiem, jakim cudem pracowała w firmie prawniczej.
– Gdzie mieszkała?
– Nie wiem… chyba gdzieś w Greenvich Village. O co chodzi? Dlaczego tak się nią interesujesz?
– Zrobiło się jakieś zamieszanie z dawnym rachunkiem dla banku New Amsterdam. Ktoś zaniżył honorarium, które mieli wypłacić naszej kancelarii, a mnie kazano zbadać, co się stało. Czy mówiła coś o tej sprawie, kiedy ją od niej przejmowałeś?
Lillick przecząco pokręcił głową.
– Czy nadal nad nią pracujesz?
– Czasami. Mitchell prowadzi ją właściwie sam.
Taylor zauważyła, że Lillick reaguje na jej pytania całkowicie obojętnie.
– Czy był ktoś, z kim przyjaźniła się bliżej?
– Tak, facet, z którym mieszkała, Danny Stuart, Jest redaktorem jakiegoś czasopisma. Mieszka w West Village. Chyba na Greenvich Street. Mam gdzieś jego numer. – Pogrzebał w stercie papierów i wręczył jej jakiś świstek. – Poczekaj, zaraz wracam.
Zniknął w toalecie. Taylor postanowiła wykorzystać tę okazję. Przyklęknęła obok łóżka i znalazła plecak, który Lillick schował pod nim, kiedy wchodziła do mieszkania. Odniosła wrażenie, że ukrywa go zbyt pospiesznie.
Szybko rozsunęła zamek błyskawiczny i ujrzała pieniądze. Duże pieniądze. Miała tylko kilka sekund, ale obliczyła szybko, że znajduje się tam trzydzieści, może czterdzieści tysięcy dolarów. Równowartość jej rocznej pensji w firmie, która oczywiście nie wypłacała poborów w gotówce.
A jako osoba występująca w barach dobrze wiedziała, że nie da się w nich zarobić tak poważnej sumy.
Przyszła tylko po informacje, ale znalazła kolejnego podejrzanego.
Szybko wsunęła plecak pod łóżko. Kilka sekund później Lillick wrócił do pokoju.
– Muszę już lecieć – oznajmiła. – Dziękuję za piwo.
– Czy lubisz baraninę?
– Co takiego?
– Wybieram się do pewnej knajpy na Czternastej Ulicy. Podają tam najlepszą baraninę w mieście. To zwariowana spelunka, w której wszystko może się zdarzyć.
Sama myśl o kolejnej nocy na mieście przyprawiła ją o zawrót głowy. Poza tym musiała wracać do firmy, bo czekało tam na nią jeszcze jedno zadanie.
– Może innym razem.
– Hej, to naprawdę modna knajpa. Bywa w niej często Bowie. Panuje tam taki tłok, że trudno się wcisnąć. Z jednego zestawu głośników leci heavy metal, a z drugiego Sex Pistols. W tej samej sali! Chyba z tysiąc decybeli!
– Bardzo mi przykro, Sean, ale muszę odmówić.
Wendall Clayton lubił przebywać w firmie późnym wieczorem.
Lubił panującą tu ciszę, lubił podziwiać światła łodzi, zacumowanych w nowojorskiej zatoce, lubił dym cygara, które mógł spokojnie palić, nie narażając się na krytyczne spojrzenia sekretarki i co odważniejszych młodych prawników.
Panująca tu atmosfera przypominała mu lata młodości. Jako świeżo upieczony absolwent wydziału prawa spędził tu wiele nocy, czytając setki dokumentów, stanowiących istotę typowych transakcji handlowych: umów kredytowych, gwarancji, kontraktów ubezpieczeniowych, listów zastawnych, porozumień z władzami administracyjnymi, audytów wielkich korporacji i postanowień rady nadzorczej.
Czytał te dokumenty i uważnie obserwował kolegów, z którymi współpracował.
Już wtedy znał prawo, bo chcąc zostać dobrym prawnikiem, musiał znać je na wylot. Ale on chciał zostać wielkim prawnikiem, a to stawiało przed nim o wiele większe wymagania. Musiał opanować taktykę, sztukę przewodzenia, wpływania na innych, wymuszania obietnic, a nawet pochlebstwa. A także sabotażu.
Przeglądał teraz zeznania świadka występującego w sprawie cennego klienta Donalda Burdicka – Szpitala Świętej Agnieszki. Jego asystenci – Sean Lillick i Randy Simms – ustalili tożsamość lekarza, który jakoby znał z pierwszej ręki przypadki naruszenia przez szpital zasad etyki zawodowej.
Clayton przekazał powodowi dane tego świadka, czyli wystąpił przeciwko interesom klienta firmy.
Odczuwał z tego powodu lekkie wyrzuty sumienia. Ale czytając zeznania świadka, zdał sobie sprawę, że lekarze Szpitala Świętej Agnieszki istotnie dopuścili się poważnego naruszenia etyki zawodowej. Popełniając ten sabotaż wykazał lojalność w stosunku do autorytetu znacznie ważniejszego niż klient firmy – abstrakcyjnego pojęcia sprawiedliwości.
Rozważał tę sprawę przez kilka minut i doszedł do wniosku, że może pogodzić się z bardzo kosztownym dla szpitala wyrokiem skazującym.