– Gratuluję – mruknęła, obciągając żakiet. Potem ruszyła w kierunku wyjścia, a młody człowiek ponownie zajął się otwieraniem butelek i ustawianiem ich na srebrnej tacy.
Czyściciel zasłon widział, jak Taylor Lockwood wkłada płaszcz i wychodzi do holu.
Cierpliwie odczekał pół godziny, na wypadek gdyby czegoś zapomniała. Potem niespiesznie ruszył korytarzem w kierunku jej pokoju, pchając przed sobą wózek, na którym, w zasięgu ręki, leżał ostry szpikulec.
Na wyższych piętrach panował taki ruch jak w ciągu dnia. Domyślił się, że firma zawiera jakąś poważną umowę, bo po korytarzach biegały tłumy prawników i aplikantów, którzy na szczęście go ignorowali. Tu jednak było ciemno i spokojnie. Zatrzymał się przed drzwiami pokoju, raz jeszcze sprawdził, czy korytarz jest pusty, i opadł na kolana. W ciągu dwóch minut zamontował w jej telefonie mikrofon przekaźnikowy, taki sam, jaki zainstalował w aparacie Mitchella Reece’a.
Kiedy skończył, sprawdził działanie urządzenia, przesunął po nim czujnikiem, by upewnić się, że nie można go wykryć, a potem wyszedł na korytarz.
Mijając salę konferencyjną, ujrzał w niej kilka stojących na srebrnej tacy otwartych butelek szampana. Kiedy dotknął jednej z nich grzbietem dłoni, stwierdził, że nadal jest „zimna. Rozejrzał się, zdjął rękawiczki i uniósł najbliższą butelkę do ust. Wypił duży łyk i przesunął językiem po wylocie szyjki. Potem zrobił to samo z następnymi butelkami.
Poczuł lekki szum w głowie – i wielką satysfakcję. Wrócił do holu i zaczął pchać swój wózek w kierunku tylnego wyjścia.
– Nigdy nie przyjmuj posady, na której będziesz musiała trzymać cokolwiek w zębach – oznajmił z naciskiem Sean Lillick, otwierając drzwi.
Carrie Mason stanęła na progu jego zaniedbanego mieszkania i zamrugała oczami.
– O co ci chodzi? – spytała, wchodząc do wnętrza.
– To fragment utworu, nad którym teraz pracuję. Jestem jak gdyby artystą happeningowym. Ten utwór dotyczy kariery. Nazwałem go „W2 Blues”. Nawiązuję w nim do formularza podatkowego W2. Tekst towarzyszy muzyce.
– „Nigdy nie przyjmuj posady…”. – Zmarszczyła brwi. – Chyba tego nie rozumiem.
– Tu nie ma nic do rozumienia – wyjaśnił z lekką irytacją. – To raczej komentarz społeczny niż dowcip. Chodzi o to, że jesteśmy zdeterminowani przez własne działania, które prowadzimy, żeby zarobić na życie. Kiedy spotykasz prawnika, zaraz ci mówi, jaki jest jego zawód. Moim zdaniem powinniśmy przede wszystkim być ludźmi, a dopiero później myśleć o karierze.
Carrie kiwnęła głową.
– Więc kiedy powiedziałeś, że jesteś artystą happeningowym, mówiłeś to z ironią, prawda?
Teraz on z kolei zamrugał oczami.
– Taak – mruknął niechętnie. – No właśnie. Mówiłem to z ironią.
Przyjrzał jej się uważniej kątem oka. Nie była w jego typie. Choć w zasadzie wolał kobiety niż mężczyzn (odkąd przed pięciu laty przyjechał do Nowego Jorku z Des Moines, zdobył doświadczenie w obu dziedzinach), miał słabość do szczupłych, spokojnych i ładnych dziewczyn, które bezlitośnie krytykowały wszystkich nowo poznanych ludzi.
Carrie Mason nie mieściła się w tej kategorii. Przede wszystkim była gruba. No, może nie gruba, ale tęga. Z gatunku tych kobiet, które musiały nosić plisowane spódnice i luźne bluzki, by wydać się bardziej atrakcyjne. Po drugie, była życzliwa i pogodna, co pozwalało zakładać, że nie ma zbyt krytycznego stosunku do ludzi.
Lillick podejrzewał też, że często się rumieni, a on nie mógł sobie wyobrazić bliższych stosunków z tego rodzaju osobą.
– Wiesz co? – powiedziała po chwili. – Krawcy trzymają w zębach szpilki i igły. Robią to też projektanci mody. A cieśle, budujący domy, trzymają w zębach gwoździe.
Miała rację. Nie przyszło mu to do głowy. Jej spostrzeżenie wprawiło go w jeszcze większą irytację.
– Miałem na myśli tych, którzy trzymają w zębach kawałki taśmy albo narzędzia – mruknął. – Chodzi jakby o to, żeby zmusić ludzi do myślenia.
– To zdanie istotnie skłania do myślenia – przyznała Carrie.
– Napijesz się piwa? – spytał, pomagając jej zdjąć płaszcz.
– Jasne – mruknęła, przyglądając się jego keyboardom i komputerom.
– Siadaj.
Przesunęła palcami po wyblakłej kapie na łóżko i obejrzała swą dłoń, jakby chcąc się przekonać, czy grozi jej poplamienie spódnicy.
Wybacz, wasza królewska wysokość…
Usiadła. Lillick podał jej otwartą puszkę piwa. Dopiero potem przyszło mu do głowy, że powinien był przelać jej zawartość do szklanki. Ale czułby się głupio, gdyby wyrwał jej teraz puszkę i szukał czystego naczynia.
– Zaskoczyłeś mnie swoim telefonem, Sean.
– Naprawdę? – Włączył taśmę z nagraniem Mereditha Monka. – O to mi właśnie chodziło. No wiesz, pracujesz z kimś przez jakiś czas i myślisz sobie: zadzwonię do niej i tak dalej, ale zawsze są jakieś przeszkody.
– To prawda.
– Tak czy inaczej wybierałem się do tej knajpy, w której podają baraninę… – Urwał nagle, zastanawiając się, co powiedzą jego koledzy z East Village, kiedy zobaczą go u Carlosa w towarzystwie skromnej panienki z dobrego domu.
Niepotrzebnie się martwił. Carrie zmarszczyła nos z wyraźną niechęcią.
– Baraninę?
– Możemy wybrać się gdzieś indziej. Co lubisz?
– Hamburgery, frytki i sałatki. No wiesz, proste jedzenie. Bywam zwykle w barach na Trzeciej Alei. Tam jest zabawnie. Wszyscy głośno śpiewają.
„When Irish Eyes Are Smiling”… – pomyślał z niechęcią. – Boże, chroń mnie od takich knajp.
– Czy chcesz… – zaczęła Carrie.
– Co takiego?
– Chciałam spytać, czy chcesz, żebym wyprasowała ci koszulę. Jestem w tym bardzo dobra.
Miał na sobie swą ulubioną koszulę z marszczonego materiału, na którym wydrukowane były obrazki przedstawiające najbardziej znane miejsca Europy.
– Jeśli dotkniesz jej żelazkiem, skurczy się od gorąca i umrze – odparł ze śmiechem.
– Lubię prasowanie. Działa na mnie terapeutycznie. Tak jak zmywanie naczyń.
W ciągu pięciu lat pobytu na Manhattanie Lillick nigdy nie wyprasował sobie ani jednej części garderoby. Ale zmywał naczynia. Od czasu do czasu.
Z ciemnej ulicy dobiegł głośny krzyk jakiegoś mężczyzny. Później drugi. W końcu stłumiony jęk. Carrie z niepokojem spojrzała w kierunku okna. Lillick roześmiał się głośno.
– To tylko męska prostytutka, która przyjmuje klientów w szybie wentylacyjnym. Zawsze się wydziera. Nagrałem kiedyś jego wrzaski na wielościeżkowy magnetofon. To było wspaniałe. W koncercie fortepianowym Bacha zamiast harfy wmiksowałem męski głos, który krzyczał: „Mocniej, mocniej!”.
Carrie roześmiała się głośno. Potem wyjrzała przez okno w kierunku, z którego dochodziły słabnące wrzaski.
– Nie bywam w tej części miasta tak często, jakbym chciała.
– A gdzie mieszkasz?
– Na Wschodniej Osiemdziesiątej Czwartej.
– Ach…
– Wiem – powiedziała, rumieniąc się właśnie tak, jak przewidział. – To nie jest w dobrym stylu. Ale znalazłam to mieszkanie już dawno i wynajęłam je na trzy lata.
– Co myślisz o meksykańskim jedzeniu? – spytał, zerkając na swoją koszulę i dochodząc do wniosku, że nie jest aż tak pomięta. – Tuż za rogiem jest knajpa, którą nazywam Hacienda del Hole. To dziura, ale podają dobre żarcie.
– Okay, zgadzam się na wszystko. Ale może zostańmy po prostu tutaj. Moglibyśmy zamówić pizzę i obejrzeć telewizję. – Wskazała ruchem głowy jego zakurzony odbiornik. – Lubię „Zdrówko” i „M*A*S*H”.
Lillick oglądał telewizję tylko po to, by poznawać idoli pop kultury, których wyszydzał w swych utworach. Ale musiał przyznać, że i jemu podoba się „M*A*S*H”. I powtórki programu „Lucy”. A także – choć nie zdradziłby tego nikomu na świecie – „Wyspa Gilligana”.